Выбрать главу

Do domu? Do Mikaeli? Po co? Dlaczego się tutaj zatrzymałem? Dlaczego nie biegnę na wiadukt, żeby spojrzeć jej w oczy? Komu? O kim pomyślałem? O Winnie? Czy o Sigrid? Straciłem wszystko. Nigdy tu nie wrócę… ani do Mikaeli, ani do Sigrid, ani do szkoły. Straciłem. Właśnie teraz wszystko straciłem… tracę teraz wszystko na tej pieprzonej ławce przed tą pieprzoną salą gimnastyczną. Byłem tego świadom, wiedziałem od tamtej przeklętej nocy, dlaczego nic nie zrobiłem, co zrobię, jak będzie za późno? Idioto, już jest za późno. Ty idioto. Już jest za późno…

Wstał. Cicho! Nakazał myślom. Cicho! Wziął głęboki oddech, próbując skoncentrować się ostatni raz. Ostatni raz? Jaki ostatni raz?

Ponownie poszedł w stronę wiaduktu. Czy ona jeszcze tam będzie? Czy one tam jeszcze są? Czy to tam pobiegła Sigrid? Musiało już minąć z pół godziny.

Przyśpieszył kroku. Przeciął Birkenerstraat na wysokości cmentarza i skręcił w Emserweg. I właśnie wtedy, gdy minął sklep papierniczy Dorffa na rogu i znalazł się na Dorfflenerstraat – właśnie wtedy ją zobaczył.

Przeszła koło oświetlonego wejścia na stadion po drugiej stronie ulicy. Szła szybkim krokiem. Energicznym i zdecydowanym. Jego żona, Sigrid. Nie zauważyła go, a on stłumił w sobie chęć, by ją zawołać. Zatrzymał się pod markizą sklepu, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Była tam, pomyślał. Była na wiadukcie i spotkała się z Winnie.

Przeciął pośpiesznie Dorfflenerstraat, minął stadion i dotarł do torów. Kiedy okrążył browar, miał wiadukt w polu widzenia.

Ale w znacznej odległości. Nie mógł dostrzec, czy na górze ktoś stoi. Czekała na niego? Zwolnił kroku. Co, cholera, miał powiedzieć? Zrobić? Na co liczyła? Zrujnowała mu życie. Zniszczyła go, mówiąc o tym jego żonie… spojrzał na zegarek… trzydzieści pięć minut temu. Nie więcej. Od telefonu minęło trochę ponad pół godziny. Czego, do cholery, chciała teraz?

W ciąży? Była w ciąży, z nim. Pamiętał, co powiedziała tamtej nocy. „Niech się pan nie boi, profesorze… proszę się nie bać, biorę pigułki!”

Powiedziała: „profesorze”. W czasie samego aktu, w czasie pieprzenia się użyła tego słowa.

Pigułki? Akurat brała jakieś pigułki!

Zaczął wchodzić po długim łuku, zastanawiając się, co zakrawało na idiotyzm, czy ona nie chce się z nim ponownie przespać. Świńska myśl, która pewnie odsłaniała prawdę o nim samym. Przypuszczalnie diagnoza, że traci zmysły, była trafna. Jestem świnią, pomyślał. Świnia, świnia, świnia! Niemal słyszał, jak Sigrid wymawia te słowa… Przespać się z Winnie Maas? Znowu? Żeby go ujeżdżała, posuwać ją, aż będzie jęczała z rozkoszy, żeby mu obciągnęła, masować jej sztywną, błyszczącą małą łechtaczkę, aż zacznie krzyczeć… co mu do cholery chodziło po głowie? Mózg pracował jak samochód na zbyt niskim biegu. Co się dzieje z moją głową, pomyślał. Przecież Winnie tam nie ma. Przecież Winnie tam nie było.

Na wiadukcie pusto. Żadnego człowieka, żadnej kurewki Winnie Maas ani nikogo innego. Przystanął, rozejrzał się wokół. Na północ i na południe. Z góry miał dobry widok. Całe miasto znajdowało się w zasięgu wzroku, ulice, place, oba kościoły, plaża i port z osłoniętym wejściem i betonowym falochronem. Zagajnik za boiskiem piłkarskim. Pirs Frieder i latarnia morska Gordona całkiem na południu… wszystko spowite bladym mrokiem letniej nocy.

Spojrzał w dół. Powiódł wzrokiem wzdłuż torów od stacji. Zobaczył, że coś tam leży. Tuż przy prawym torze, nieco w bok od tego punktu, gdzie sam stał. Mrok nie był zbyt gęsty, poza tym latarnia rzucała brudnożółte światło na ulicę i nasyp kolejowy właśnie w tamtym miejscu.

Coś tam leżało. Coś białego, trochę niebieskawego, trochę cielistego…

Potrzebował całej sekundy, żeby zrozumieć, co to jest.

I kolejnej, żeby zrozumieć, kto to jest.

39

5 sierpnia 1999

Aspirant Vegesack przeżegnał się i wszedł do środka.

Komendant Vrommel, leżąc przed biurkiem, ćwiczył wymachy nóg.

– Moment, aspirancie.

Vegesack przysiadł na krześle, obserwując swojego szefa. Wymachy wymagały chyba nieco wysiłku, gdyż Vrommel stękał jak wyrzucony na brzeg mors, a jego łysa czaszka lśniła jak czerwone światło na skrzyżowaniu. Kiedy skończył, przez chwilę leżał wyciągnięty na podłodze, dochodząc do siebie. Potem podniósł się i usiadł za biurkiem.

– Jutro idziecie na urlop?

Vegesack skinął głową.

– Tak, jutro.

– Pogoda niespecjalna.

– Nie.

– Lepsza w zeszłym tygodniu.

– Tak.

Vrommel wyciągnął szufladę. Sięgnął po papierowy ręcznik i wytarł czoło i czaszkę.

– Ta sprawa Van Rippego. Czas, żebyśmy trochę podsumowali.

– Umarzamy? – zapytał Vegesack.

– Nie umarza się tak sobie śledztwa w sprawie morderstwa. Powiedziałem: „podsumowali”. Skomplikowana sprawa, do niczego nie doszliśmy. Zgadza się?

– Tak.

– Sprawa przestaje być priorytetowa. Minęły trzy tygodnie. Od tej chwili prowadzimy rutynowe śledztwo.

– Rozumiem.

– Potrzebne mi zestawienie. Coś w rodzaju raportu o dotychczasowych ustaleniach. Planuję jutro przed południem małą konferencję prasową. No i górze muszę złożyć jakieś sprawozdanie. Te harcerzyki z Wallburga nie zdały się na wiele.

– Nie.

Vrommel odchrząknął.

– Jak napiszecie zestawienie, położycie mi je na biurku przed wyjściem. Macie na to cały dzień.

Vegesack kiwnął głową.

– Tylko bez rozwodzenia się. Suche fakty. Po zwięzłości poznać mistrza.

Vegesack zaczął wstawać.

– Czy coś jeszcze?

– To bym powiedział. Czyli na moim biurku. Przyjemnego urlopu i dbajcie o formę.

– Dziękuję – aspirant Vegesack wyszedł z gabinetu.

Moreno obudziła się i spojrzała na zegarek.

Za dziesięć dwunasta.

Uświadomiła sobie, że leży we własnym łóżku i mimo późnej pory nie spała więcej niż dziewięć godzin. Próbowała wyczuć, czy został jej jakiś mięsień, który nie sprawiał bólu, ale nie znalazła ani jednego.

Czuję się, jakbym miała dziewięćdziesiąt lat. To ma być zdrowe?

Położyła się spać przed trzecią. Dotarła do domu punkt druga, ale miała na tyle rozsądku, żeby przed pójściem do łóżka wziąć gorącą kąpiel. Gdyby tego nie zrobiła, przypuszczalnie teraz nie byłaby w stanie się poruszyć. Ostatni etap wycieczki rowerowej z Clarą Mietens wyniósł siedemdziesiąt pięć kilometrów pod wiatr, z czego końcowe trzydzieści w deszczu. Planowały wyjechać nieco wcześniej, niż rzeczywiście wyjechały, a przyjemny wschodni wiatr miał im wiać w plecy, gdy, patrząc na zachodzące słońce, wjeżdżałyby do Maardam. Tak było w zamyśle.

Wschodni wiatr, pomyślała Moreno, siadając ostrożnie na brzegu łóżka. Czy w tym mieście kiedykolwiek wiał wschodni wiatr? Gdy rozstawały się na Zwille za piętnaście druga, Clara przyrzekła święcie, że jeśli zdoła jeszcze kiedyś wstać, pierwsze, co zrobi, to obciąży kotwicą swój przeklęty rower (z sześcioma przerzutkami, dwie działały), wrzuci go do Langgraacht i odśpiewa psalm.

Chociaż poza tym – czyli nie licząc finału – nie było najgorzej. Osiem wspaniałych dni wypełnionych obozowaniem, kąpielami, rozmowami i jazdą na rowerze (ale nie pod wiatr i nie w deszczu), a także leniuchowaniem w dziewiczym Sorbinowie. Czerwony namiot Clary był nowy, łatwo się go rozstawiało. Pogoda piękna. Aż do wczoraj.