Выбрать главу

– Przerwę? – Zdziwiła się Moreno. – Przecież jeszcze nie zaczęliśmy. Najwcześniej za pół godziny. Pod warunkiem że będziesz współpracował. Jasne?

Lampe-Leermann wzruszył ramionami, przeklinając ponownie.

– To zaczynamy – Moreno wcisnęła nagrywanie w magnetofonie. – Co masz nam do powiedzenia?

6

Mikaela Lijphart wysiadła na rozstaju dróg w wiosce St Inns, jak jej powiedziano. Stała na poboczu z plecakiem, dopóki nie zobaczyła, jak autobus znika za długim zakrętem w stronę Wallby i Port Hagen.

Rozejrzała się. Po lewej, na zachód, biegła prosta droga przez wydmy do morza, odległego zaledwie o półtora kilometra. Miała pójść nią później – za godzinę lub kilka – do schroniska, w którym zamierzała przenocować. Ale nie teraz. Teraz kierowała się na wschód. Wąską, wijącą się asfaltową wstążką, która prawie wydawała się gotować w panującym żarze między wysoko położonymi, ukwieconymi pastwiskami. Do zakładu Sidonisu było wedle jej informacji niewiele ponad kilometr, ale mimo wszystko żałowała, że nie jest trochę bliżej. Albo że nie kupiła sobie w Lejnicach wody.

Bo było gorąco. Nieznośnie gorąco. A wpół do drugiej to idealna pora na wędrówki w słońcu, pomyślała. Idealna, żeby dostać udaru.

Tylko tego jej brakowało.

Rozejrzała się jeszcze raz. Starała się ogarnąć wzrokiem całą wioskę; nie wyglądała na większą niż jakiś tuzin domów, ale z jednego naprawdę wystawało coś, co przypominało szyld reklamowy. Może jakiś sklepik… wodę chyba w każdym razie dostanie. Zarzuciła plecak na ramię, ruszając w stronę ciemnoczerwonego ceglanego domu.

Przy okazji mogę zapytać, czy to rzeczywiście właściwa droga do zakładu, pomyślała. Do zakładu i do jej ojca.

Faktycznie, był to mały sklep spożywczy. Kupiła litrową butelkę wody, loda i paczkę Rijbingkex o smaku cytrynowym. Dostała też wskazówki, jak iść do Sidonisu: dalej tą drogą, którą przyszła, a przy tablicy za mostem skręcić w prawo. Wcale niedaleko. – Czy ma samochód? – zapytała korpulentna sprzedawczyni. Jeśli nie, mogli ją podwieźć za pół godziny, zaopatrywali zakład, na ogół jeździli do niego codziennie.

Mikaela Lijphart uśmiechnęła się, ale podziękowała, mówiąc, że lubi spacerować, a pogoda jest ładna.

– Piękna pogoda – zgodziła się sprzedawczyni, wachlując się jakimś tygodnikiem. – Można nawet powiedzieć, że trochę za dużo tego dobrego.

Po drodze Mikaela zastanawiała się nad tym, co powiedziała kobiecie w pociągu.

Prawdę, ale nie całą.

Niezupełnie całą. Wiedziała trochę więcej, niż się przyznała, i teraz nagle poczuła wyrzuty sumienia, że zachowała to dla siebie. Niewielkie, ale zawsze. Kobieta była miła, zajęła się nią, dlatego mogła ujawnić nieco więcej, nic by się nie stało.

Ale przecież nie skłamała wprost. Rzeczywiście mama powiedziała jej o okolicznościach tylko tyle, ile powtórzyła w pociągu.

Coś się wydarzyło.

Szesnaście lat temu.

Coś z jej tatą.

Co? Co? Kiedy teraz myślała o wczorajszej rozmowie, jeszcze trudniej było jej zrozumieć postawę mamy. Trudniej niż gdy siedziały przy śniadaniu, oddzielone tylko stołem, ale jednak wiele mil od siebie, i gdy po raz pierwszy usłyszała to nazwisko.

Arnold Maager.

Arnold? Przez dwanaście lat miała tatę o imieniu Helmut. Przy trzy lata ojca bez imienia. A teraz nagle nazywał się Arnold.

– Co się stało? – zapytała mamę. – Opowiedz, co takiego strasznego się wydarzyło. Wtedy, szesnaście lat temu.

Ale jej mama tylko potrząsnęła głową.

– Chyba rozumiesz, że musisz powiedzieć B, skoro powiedziałaś A – nalegała Mikaela. To było powiedzenie jej mamy. Mam prawo wiedzieć.

Ponowne potrząśnięcie głową, jeszcze bardziej zdecydowane. A potem te komunały.

–  Masz prawo wiedzieć, kto jest twoim ojcem, Mikaela, i teraz ci powiedziałam. Ale wcale nie poczujesz się lepiej, jeśli się dowiesz, co się stało, dlaczego go zostawiłam. Wierz mi, Mikaelo. Nie postępowałabym tak, gdyby to nie było konieczne, chyba rozumiesz?

–  Dowiem się.

– Masz osiemnaście lat i sama podejmujesz decyzje. Ale ja mam na względzie twoje dobro.

Mikaela nic nie wskórała, mimo że siedziały w kuchni pół godziny. Błagała i prosiła. Dopominała się, klęła i płakała, ale mama była nieugięta.

Nie pierwszy raz. Mikaela już wcześniej tłukła głową o ten mur. Wiedziała, jak to jest i jakie to uczucie. Ale nigdy nie było takiego dziwnego dystansu. Dziwnego, a zarazem jakby zniewalającego.

Ciocia Vanja okazała się wyłomem, też nie pierwszy raz. Mikaela zamknęła się w swoim pokoju i zadzwoniła do niej zaraz po rozmowie w kuchni. Bez wstępów wyjaśniła sytuację, a po intensywnym namawianiu dopięła swego. Choć już była bliska poddania się, ciocia Vanja opowiedziała. Wprawdzie niewiele, ale jednak trochę… uchyliła rąbka tajemnicy, jak to się mówi.

–  Twój ojciec zabił kogoś. Młodą dziewczynę… tak właściwie nigdy do końca nie wyjaśniono, czy rzeczywiście on ją zabił.

Pauza.

–  Choć oczywiste, że to był on.

Pauza.

– A później tego nie udźwignął. Załamał się, najlepiej w tym nie grzebać, i tak powiedziałam już za dużo.

–  Kogo?

Kogo zabił? Dlaczego?

Ale ciocia Vanja odmówiła odpowiedzi. Tajemnica znów stała się tajemnicą, to nie jest jej sprawa, i tak powiedziała za dużo. Siedzi w tym zakładzie koło Lejnic, tak jej się przynajmniej wydaje. Trafił tam praktycznie od razu. Ale najlepiej o całej sprawie zapomnieć. Zapomnieć i żyć dalej.

To Mikaela już wiedziała. W jakim zakładzie siedzi – tyle mama ujawniła. Można się zastanawiać dlaczego, pomyślała Mikaela, dziękując i odkładając słuchawkę. Dlaczego ustanowiła granicę właśnie w tym, a nie w innym miejscu? Skoro nie chciała, żeby sprawę rozgrzebywać, lepiej przecież było nie podawać córce takich wskazówek?

Albo w ogóle nic nie mówić?

Musiałam – wyjaśniała. – Jestem ci winna nazwisko twojego ojca i winna wyjaśnienie, gdzie jest. Ale z całego… z całego serca pragnę, żebyś go nie odwiedzała.

Pragnę z całego serca, pomyślała Mikaela. Brzmiało niemal patetycznie. I niezrozumiale. Zarówno wczoraj, jak i dzisiaj. Tak niezrozumiale, jak jej mama potrafiła się zachowywać. Właściwie była mniej zdziwiona niż powinna. Niż inni osiemnastolatkowie byliby zdziwieni na jej miejscu.

Przywykłam do tego, że żyję trochę na grząskim terenie. Przygotowana na wiele. Na dobre i na złe.

Może dlatego nie wszystko do końca chciała opowiedzieć kobiecie w pociągu? Bo wstydziła się swojej stukniętej rodzinki, dokładnie tak jak powiedziała!

Zabił kogoś? Boże święty, nie, tego już było za dużo.

Doszła do mostu. Za mostem skręciła w prawo. Zarośnięte koryto całkowicie wyschło, tylko mazista strużka błota na samym dnie zdradzała, iż rzeczywiście tędy normalnie płynęły wody rzeki Muur. Przynajmniej w innych warunkach klimatycznych, informowała o tym duża tablica na słupie; także o tym, że Fundacja Sidonis leży zaledwie dwieście metrów dalej.

Dwieście metrów, pomyślała Mikaela, popijając nieco wody. Po osiemnastu latach – czy właściwie szesnastu – zostało mi dwieście metrów do mojego ojca.

Bladożółte budynki leżały na terenie niewielkiego parku, otoczone niskim kamiennym murem i szeregiem drzew. Wiązów czy klonów – nie wiedziała. Choć może jednych i drugich, trochę się od siebie różniły. Tylko trzy budynki, jeden większy, trzypiętrowy, a na skrzydłach dwa niższe, jednopiętrowe. Mały asfaltowy parking i jakieś dziesięć samochodów. Czarny pies ujadał przywiązany przed składzikiem. Nigdzie nie było widać ludzi. Kierując się szyldami, weszła do głównego budynku na górę i zatrzymała przed recepcją. Dwie starsze kobiety zajęte rozmową były odwrócone do niej plecami i chwilę trwało, zanim zdołała zwrócić na siebie ich uwagę.