Выбрать главу

Wyjaśniła, z czym przychodzi, poproszono, żeby zaczekała.

Po kilku minutach z korytarza wyłonił się młody brodacz w okularach i zapytał ją, czy nazywa się Mikaela Lijphart. Potwierdziła. Podał jej rękę na powitanie. Powiedział, że ma na imię Erich, i dodał, że jest ładna pogoda. Potem pokazał gestem, żeby za nim poszła. Minęli dwa zielone korytarze i dwukrotnie wchodzili po niebieskich schodach; trzymała się kilka kroków z tyłu. W pewnej chwili poczuła, że musi pójść do toalety. Oczywiście, woda. Po drodze wypiła całą butelkę.

Weszli do czegoś w rodzaju świetlicy z sofami, fotelami i telewizorem. Także tutaj nie było ludzi, zastanowiła się, czy przy takiej pogodzie nie są przypadkiem na wycieczce. Bo chyba przecież musieli być jeszcze inni pacjenci poza jej tatą? Inni psychicznie chorzy. Dostrzegła drzwi ubikacji i poprosiła Ericha, żeby zaczekał.

Boże święty, pomyślała, kiedy się załatwiła i spłukała wodą najgorszą letnią gorączkę. Chcę wrócić do domu. Jeśli Erich odszedł, uciekam stąd.

Czekał na nią jednak.

– Arnold Maager jest twoim ojcem, tak?

Skinęła głową, usiłując przełknąć ślinę.

– Pierwszy raz go zobaczysz?

– Tak. Jeśli nie… nieważne. Tak, pierwszy raz.

Uśmiechnął się, chyba starał się wyglądać przyjaźnie. Mógł być starszy od niej o dwa, trzy lata, nie więcej. Dwadzieścia jeden, góra dwadzieścia dwa lata. Wzięła głęboki oddech, czując, że lekko drży.

– Denerwujesz się?

Westchnęła.

– Trochę tak.

Podrapał się po brodzie, jakby nad czymś się zastanawiał.

– Twój ojciec nie jest specjalnie rozmowny. Przynajmniej normalnie. Ale nie ma powodu do obaw. Chcesz zostać z nim sama?

– Oczywiście. Dlaczego… czy coś…?

Wzruszył ramionami.

– Nie, nie. Zaprowadzę cię do jego pokoju. Jeśli chcecie, możecie tam zostać. Albo pójść do parku na spacer, on lubi spacerować… w kuchni jest też kawa i herbata.

– Dziękuję.

Wskazał na nowy, krótki korytarz. Puścił ją przodem.

– Tutaj. Numer 16. Będę na dole w biurze, gdybym był potrzebny.

Zapukała do drzwi i nacisnęła klamkę, nie czekając na odpowiedź. Zamknęła oczy i policzyła do pięciu. Potem weszła do środka.

7

Mężczyzna siedzący w fotelu przy otwartym oknie skojarzył się jej z ptakiem.

To była jej pierwsza myśl i jakoś się w niej zakorzeniła.

Mój tata jest ptakiem.

Był niski i chudy. Ubrany w zdecydowanie za duże znoszone spodnie z manczestru i niebieską koszulę wiszącą luźno na kościstych ramionach. Wydłużona głowa na cienkiej szyi; ciemne zapadnięte oczy i ostry, lekko zakrzywiony nos. Gęste, krótko ostrzyżone włosy. Rude. Kilkudniowy zarost, też rudy, ale ciemniejszy.

Opuścił książkę, którą czytał, i popatrzył na Mikaelę przez dwie sekundy. Potem uciekł wzrokiem.

Stała nadal w drzwiach, wstrzymując oddech. Nagle przyszło jej do głowy, że weszła do złego pokoju. Że pomyliła… że młody pielęgniarz pomylił numery. To miał być jej tata? Ten chudzina miałby być…?

– Arnold Maager? – zapytała, urywając myśli. Zdziwiła się, że jej głos mimo wszystko brzmiał w miarę pewnie.

Ponownie podniósł na nią wzrok. Zwilżył wargi końcem języka.

– Kim jesteś?

Brzmienie słów było równie cherlawe jak wypowiadający. Zdjęła plecak i usiadła w drugim fotelu. Odczekała kilka sekund, nie pozwalając mu jednak odwrócić wzroku. Odkryła, że wcale nie wygląda staro. Przypuszczalnie ma około czterdziestu pięciu lat. Jej mama miała czterdzieści trzy, pasowałoby.

– Mam na imię Mikaela. Jesteś moim tatą.

Nie odpowiedział. Nie zareagował.

– Jestem twoją córką – dodała.

– Moją córką? Mikaela?

Wydawał się kurczyć jeszcze bardziej, a jego słowa ledwo dosłyszała. Książka spadła na podłogę, ale nie schylił się, żeby ją podnieść. Ręce lekko mu drżały.

Tylko nie płacz, pomyślała. Tatusiu, tylko nie płacz.

Później właściwie nie umiała rozstrzygnąć, ile czasu siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Może trwało to tylko pół minuty, może dziesięć. Było takie dziwne, chwile wydawały się nieruchome i ogromne, a kiedy dobiegały końca, powoli zaczęła pojmować coś, czego nigdy wcześniej sobie nie uświadomiła, o czym nawet nie pomyślała… coś o mowie i milczeniu. I o przeczuciach.

To „coś” może nie było do końca jasne, ale po raz pierwszy w życiu zauważyła, że można czegoś doświadczać, nie mówiąc o tym. Doświadczać wspólnie z kimś, jednak nie ubierając tego w słowa. Nawet na własny użytek. Ani w danej chwili, ani później… że słowa, nieporadne słowa, nigdy nie mogły pasować w stu procentach i czasami trzeba się było od nich powstrzymać. Nie pozwolić im, żeby przytłoczyły przeżycie, zniekształciły je.

Tylko doświadczać w milczeniu. Pozwolić, by było, jak jest. Tak, coś takiego sobie uświadomiła. Nauczyła się podczas pierwszego spotkania ze swoim tatą. Tatą-ptakiem.

Pół minuty. Albo dziesięć.

Potem on wstał. Podszedł do komody przy łóżku i wyciągnął dolną szufladę.

– Pisałem do ciebie – powiedział. – Dobrze, że przyszłaś je zabrać.

Wyciągnął plik listów. Miał z pewnością jakieś piętnaście centymetrów grubości, obwiązany był czarną tasiemką na krzyż.

– Najlepiej, jak je wyrzucisz. Ale skoro już przyszłaś, to je weź.

Położył plik na stole między nimi i z powrotem usiadł w fotelu.

– Przepraszam – odezwał się ponownie. – Ale nie powinnaś była przychodzić. Chyba najlepiej będzie, jak sobie pójdziesz.

Zamrugał kilka razy, wykonując jakieś nerwowe ruchy głową. Już na nią nie patrzył; domyślała się, że czuje się nieswojo. Że obecność nagle przybyłej córki była dla niego nieprzyjemna.

– Chciałam cię spotkać i z tobą porozmawiać – powiedziała. – Do wczoraj nie wiedziałam, kim jesteś. Chcę się dowiedzieć, dlaczego tak się stało.

– To moja wina. Zrobiłem coś strasznego. Tak się stało i nie da się tego zmienić. Nie da się.

Znowu szarpnął głową.

– Nie rozumiem. Muszę się dowiedzieć, żeby zrozumieć.

– Nie da się – powtórzył.

Potem w milczeniu wpatrywał się w stół. Pochylił się w przód, ugniatając rękami poręcze fotela. Minęła nieokreślona ilość czasu.

– Masz innego tatę. Tak jest najlepiej. Idź już.

Czuła płacz dławiący w gardle.

Popatrz na mnie, pomyślała. Dotknij mnie! Powiedz, że jesteś moim tatą, że cieszysz się, bo w końcu przyszłam!

On jednak się nie ruszył. To porozumiewawcze milczenie znikło – lub nabrało innego znaczenia – teraz nagle zastąpiły je niechęć i beznadzieja. Że chwila mogła zostać tak szybko stracona, pomyślała z rosnącą desperacją. Zniszczona tak doszczętnie.

– Nawet nie wiem, co się stało – szepnęła, próbując zwalczyć łzy napływające do oczu. – Mama nie chce nic powiedzieć, ty nie chcesz nic powiedzieć. Nie rozumiecie, że musicie? Cholerni… cholerne świnie!

Podniosła się z fotela i stanęła przy otwartym oknie. Odwrócona plecami. Wychyliła się, zacisnęła palce na ostrym parapecie, aż naprawdę mocno ją zabolało, dzięki czemu, złością i bólem, zdołała powstrzymać zwątpienie. Świnie, powtórzyła w myślach. Cholerne, drańskie świnie, tak właśnie, świnie z nich!

– Wydaje się wam, że wiecie, co dla mnie dobre, ale nie macie pojęcia!