Выбрать главу

Zadaniem Skana było teraz skoncentrować się na synu i przekazać energię magiczną Śnieżnej Gwieździe, który tworzył i rzucał zaklęcie. Niektórzy magowie posiłkowali się wizualizacją, ale nie Śnieżna Gwiazda. Tylko ktoś widzący energię magiczną i wrażliwy na jej ruch – jak gryf – mógł wyczuć, co mag robił.

Skan czuł, jak energia wokół gęstnieje i kondensuje się w zaklęcie, podobna do gorącego wiatru, który nagle ochłódł. Czuł, jak się szarpie i wyrywa z ram nałożonych przez Śnieżną Gwiazdę. A potem Śnieżna Gwiazda ją uwolnił.

I – nic. Skoczyła i rozproszyła się. Nie zniknęła, jakby ruszyła na poszukiwanie; zniknęła, jakby rozciągnęła się tak bardzo, że leciutki podmuch mógł rozsypać zaklęcie na tysiące kawałków.

Śnieżna Gwiazda podskoczył, jakby puściła linka trzymająca go prosto, a potem opadł, obejmując kamień.

– Cholera – zaklął miękko; Skan nigdy nie słyszał z jego ust mocniejszych przekleństw. – Niedobrze. Za daleko.

Skan opadł, jego gardło zacisnęło się z żalu, ledwo mógł złapać oddech. Tad…

Kilka chwil później inni powtórzyli te same słowa, tym samym tonem pełnym złości i porażki, wszyscy prócz pary szukającej telesonu.

Wyglądali na kompletnie pokonanych i milczeli. W końcu Śnieżna Gwiazda przestał czekać, aż się odezwą i podszedł.

– I? – zapytał. Skan deptał mu po piętach.

Znał obu magów; jednym był młody Kaled'a'in, zwany Cisem, drugim najemny mag z armii Urtho, Gielle. Ten drugi miał nieprawdopodobne szczęście: na początku burz magicznych, które nastąpiły po kataklizmie, był ledwie czeladnikiem, a gdy się skończyły, stał się adeptem. Sam był wielce zadziwiony przemianą, ale przyjął ją z wdzięcznością większą niż inni.

– Melduję posłusznie, że nie mogę tego wytłumaczyć – powiedział, najwyraźniej walcząc z odruchem stanięcia na baczność i zasalutowania. – Kiedy nie mogłem dotrzeć do urządzenia Tada, wywołałem inne, żeby się upewnić, że wszystko ze mną w porządku. Wywołałem każdy teleson, jaki stworzyłem, włącznie z tym, który ma patrol szukający zaginionych Srebrzystych. Połączyłem się z telesonem w Khimbacie, a oni są dalej niż Tadrith. Dotarłem do wszystkich, oprócz tego, który wysłaliśmy z Tadrithem i Srebrną Klingą. Jakby… – potrząsnął głową – zniknął, jakby nigdy nie istniał! Nie został zwrócony ani zniszczony, bo zostawiłby ślad. Większość czasu spędziłem na pracy z telesonami i tylko raz widziałem coś podobnego.

– W czasie wojen? – spytał Śnieżna Gwiazda.

Gielle pokiwał głową.

– Tak. To był głupi wypadek, ale trzeba było adepta, aby załagodzić sprawę. Jakiś sklerotyczny stary pierdziel, który nie powinien dostawać do ręki nawet młotka, miał załadować teleson i odczynił całe zaklęcie. Ogólnie rzecz biorąc, wyssał całą magię, robiąc z urządzenia szmelc. – Gielle wzruszył ramionami. – Mógł to zrobić tylko dlatego, że był adeptem. Starym, ale adeptem. Nie bez powodu telesony są teraz idiotoodporne. Tadrith nie mógł tego dokonać, nawet próbując tysiąc razy dziennie, a gdyby teleson został zmiażdżony, nadal mógłbym go uruchomić i otrzymać zniekształcony sygnał. Gdyby zniszczyło go zaklęcie, na tym terenie mielibyśmy magiczną aurę. Nie wiem, co o tym myśleć.

Śnieżna Gwiazda ściągnął usta i zmarszczył czoło.

– Ja też nie. To bardzo dziwne…

Skan przenosił wzrok z jednego maga na drugiego. Spojrzał na Cisa; Kaled'a'in bezradnie rozłożył ręce.

– Znak adepta jest dość czytelny – rzekł Cis wolno. – Wszyscy adepci mają własny styl, który nawet nowicjusz rozpozna. Znakiem Urtho było rzucanie niewykrywalnych czarów; jego podpis to brak podpisu, ale o ile wiem, potrafił ukrywać tylko swoje zaklęcia. Sądzę, że Haighlei już zorientowaliby się w sytuacji. Adept nie może się powstrzymać przed użyciem magii we wszystkich sprzyjających okolicznościach, szczególnie jeśli należy do dawnych Neutralnych. Byli lekkomyślni i beztroscy. Urtho się o to z nimi kłócił.

– Mam pomysł – rzekł w końcu Śnieżna Gwiazda. – Słuchajcie wszyscy, będę potrzebował waszej pomocy. Zrobimy coś bardzo prymitywnego, znacznie prymitywniejszego od gapienia się w kule. – Rozejrzał się. – Cis, ty, Gielle i Joffer zestawcie razem stoliki. Samotny Jeźdźcu, wiesz, gdzie są moje szamańskie przybory; przynieś je. Lora, Zielonoskrzydły, chodźcie ze mną. – Spojrzał na Skana. – Ty idź do koszar Srebrzystych i przynieś mi największą mapę terenu, na którym są dzieci, jaką możesz znaleźć. Zastrasz ich, jeśli trzeba. Ze mną mogliby się kłócić, tobie nie podskoczą.

– Nogi bym im powyrywał – warknął Skan i ruszył do drzwi. Starał się nie zataczać; od dawna nie używał tyle energii magicznej i wyczerpało go to bardziej, niż się spodziewał.

W porządku, gryfie. Pamiętaj, co sobie wcześniej powiedziałeś. Jesteś doświadczony. Możesz padać na dziób ze zmęczenia i nadrywać mięśnie, próbując dogonić stracony czas, ale masz doświadczenie. Polegaj na nim, kiedy wyczerpią ci się baterie i polegaj na innych, gdy możesz, a nie kiedy chcesz, próżny gryfie. Bądź sprytny. Myśl. Użyj tego, co masz. I nie nadwerężaj się, idioto, bo zabrakło części zamiennych!

Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że zapadł zmrok; nie zdawał sobie sprawy, ile czasu spędził z magami, próbując odnaleźć dzieci. Nic dziwnego, że był zmęczony i osłabiony!

Koszary były oświetlone, jakby wydawano w nich bal, co go nieco uspokoiło. W końcu coś robili i podchodzili do sprawy poważnie! Szkoda, że Śnieżna Gwiazda musiał ich przekonać, że ich tyłkom coś grozi, zanim się ruszyli. Powinni po prostu zacząć działać. Czyż nie tak było dawniej? Pchnął drzwi, zgiął szpon i złapał pierwszą osobę noszącą odznakę, jaka wpadła mu w oko. Wytłumaczył, czego chciał, tonem sugerującym, że tego, kto mu się sprzeciwi, przerobi na trociny. Młody człowiek nawet nie pisnął, gdy na jego tunice zacisnęły się pazury, a olbrzymi dziób zbliżył niebezpiecznie do twarzy.

– P-proszę p-poczekać – wyjąkał, odskakując, gdy tylko Skan go puścił. – Znaj-jdę t-to, czego p-panu trzeba i za-zaraz w-wrócę!

Skan miał przedziwne wrażenie, że tej nocy cały świat nie darzył go uwielbieniem. Dobrze. O wiele bardziej wolał siać wokół przerażenie, niż być uwielbianym.

Ludzie uważali mnie za wesołego starego oszusta, wujaszka, który wozi dzieci na grzbiecie – myślał, zgrzytając dziobem i orząc pazurami posadzkę. Zapomnieli, kim bytem, zapomnieli o wojowniku, który gołymi szponami rozrywał makaary.

Cóż, tej nocy im przypomni.

Chłopak wrócił ze zrolowaną mapą. Skan rozwinął ją, aby się upewnić, że nie wcisnęli mu czegoś bezużytecznego, żeby się go pozbyć, po czym podziękował chłopakowi i wyszedł.

Chociaż było ciemno, pofrunął z powrotem. Gdy wkroczył do pracowni Śnieżnej Gwiazdy, od razu dostrzegł zmiany. Niepotrzebne rzeczy odsunięto pod ścianę, zwalając bez ładu i składu na stos. Całe dnie zajmie przywracanie porządku w pracowni, ale Skan wątpił, aby Śnieżna Gwiazda myślał o czymś prócz Tadritha i Srebrnej Klingi, dopóki ich nie odnajdą.

Mamy jednego przyjaciela, którego nie trzeba przekonywać, aby podszedł poważnie do rzeczy.

Małe stoliki złączono w jeden stół, na którym miała być rozłożona mapa. Kiedy tylko wszedł, niecierpliwe dłonie wzięły – wyrwały! – mapę i rozłożyły ją na stole. Cis zapalił cierpkie kadzidło, które wypełniło pokój gęstym dymem. Mag, którego Śnieżna Gwiazda zwał Samotnym Jeźdźcem, pochodzący z plemienia popleczników Urtho, trzymał bębenek. Najwyraźniej zamierzał na nim grać podczas tego, co zamierzali robić.