Выбрать главу

Nagle jak duchy zjawili się dwaj oficerowie i nie pozwolili upaść konającemu. Chwycili go pod ramiona i biegiem podążyli ku namiotowi. Tłum szalał. Szeregi rozsypywały się w mgnieniu oka. Na ziemię spadały porzucone tarcze i miecze. Dyscyplina, porządek, rozpadały się z każdą sekundą, grożąc przemianą żołnierzy w rozdygotany motłoch.

– Stójcie, głupcy! – krzyknął ktoś ku temu rosnącemu chaosowi.

Wydawało się, że głos ten przejdzie bez echa, lecz stało się inaczej. Żołnierze zwrócili twarze ku podium. Oficer z blizną na policzku ścisnął szatę na piersi.

– Czyż przestaliście wierzyć w wodza! Czyż jesteście jak psy, w które starczy rzucić kamieniem, a te tchórzliwie uciekają z podkulonym ogonem? Uspokójcie się. Wódz nasz, Osteron, żyje!

Pomruk niedowierzania, ale i nadziei przetoczył się nad głowami stojących.

– Nie wierzycie, to patrzcie. Patrzcie, co może nieśmiertelny.

Tłum powiódł wzrokiem ku wejściu do namiotu wodza. Zasłona była nieruchoma. Tłum spojrzał ponownie na oficera, lecz jego pewny i zdecydowany wygląd zmusił do ponownego obrócenia głów. Zasłona umknęła w bok i ukazał się Osteron. Tłum wstrzymał oddech, a potem zawył. Waliły pięści, huczały miecze.

– Bogowie! – Osteron stał już na podium. – Bogowie mnie uratowali!

Wódz krzyczał i nikt nie zwrócił uwagi, że z tyłu namiotu między wozami transportowymi przenoszono zawinięte w płótno czyjeś ciało. Niosący je oficerowie mieli zaciśnięte usta i jeden, ten sam wyraz twarzy. Gdy składali zwłoki na ostatnim wozie i zaprzęgali konie, mogli dosłyszeć głos swego nieśmiertelnego wodza.

– Teraz widzicie, że zwyciężymy, gdyż bogowie są z nami. Widzicie!

Nie słuchali tego dłużej i zacięli konie.

Wyprawa – Mirosław P. Jabłoński

Mieszkam w bardzo dużym pokoju. Jest on tak wielki, iż nigdy nie mogłem właściwie obejrzeć go dokładnie. Wielu spośród jego zakamarków nie znam do dzisiaj, tak jak nie zna się wszystkich ulic w rodzinnym mieście. Wieczorami, gdy leżałem w wielkim, dębowym łóżku, nie widziałem przeciwległej ściany: skrywało ją coś na kształt mgły czy oparu, jaki unosi się zazwyczaj nad mokrą łąką. Powietrze było tam niebieskie, jakby zagęszczone, i światło nocnej lampki nie było w stanie przez nie się przebić.

Każdy, kto po raz pierwszy przekroczył próg pokoju, mówił, że "dawniej to budowali mieszkania, a nie psie budy" – i milkł natychmiast słuchając echa własnych słów. W czasach szkolnych jeszcze, często zapraszałem do siebie kolegów. Bawiliśmy się wtedy w chowanego, graliśmy w piłkę, urządzaliśmy wyścigi rowerowe – a wszystko to w moich czterech ścianach.

Pamiętam, iż pewnego dnia, w czasie wyjątkowo słotnych wakacji, podczas których już zupełnie nie mieliśmy co ze sobą zrobić, urządziliśmy w moim pokoju kilkudniową wycieczkę. Pomysł ten poddali nam rodzice widząc, jak nudzimy się strasznie. Zaraz też z zapałem zabraliśmy się do realizacji eskapady.

Mama przygotowała suchy prowiant, wzięliśmy dmuchane materace i śpiwory (namiotów nie chciało nam się dźwigać, choć na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, czy gdzieś dalej nie zaskoczy nas ulewa), w plecaki załadowaliśmy kochery, konserwy, termosy i manierki z wodą, latarki, liny; wzięliśmy także piłkę, rakiety do tenisa – i wyruszyliśmy. Początkowo pokój wyglądał podobnie jak część zamieszkana przeze mnie, w miarę dalszej wędrówki stawał się coraz bardziej zaniedbany, pomieszczenie sprawiało przygnębiające wrażenie całkowitego opuszczenia. Parkiet był suchy i spękany – widać było, iż nikt nigdy go nie pastował, nie woskował i nie froterował. Ściany co chwilę zmieniały kolor, farba się z nich łuszczyła, wielkie płaty tapet i zetlałych materii odstawały od podłoża i rozpadały się w proch przy najlżejszym dotknięciu. Mijane meble były zniszczone i bardzo stare. Fornir miały podziurawiony niczym ser szwajcarski, a politura już dawno z nich wypełzła ustępując pola plamom, zaciekom i kornikom. Meble pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn, co polatywały wielkimi kłębami, poruszone przez naszą ruchliwą obecność.

Pokój rozszerzał się i po pewnym czasie nie widzieliśmy już ścian, więc żeby nie zabłądzić w powrotnej drodze, zaczęliśmy co jakiś czas znaczyć na parkiecie krzyże białą kredą. Kiedy po dwóch godzinach wędrówki odwróciłem się po raz pierwszy, nie dostrzegłem już ani mojego łóżka, ani stołu, ani pieca… Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągał się parkiet. Poczuliśmy się bardzo nieswojo i samotnie, ale już po chwili młodzieńcza niefrasobliwość wzięła górę nad melancholią i humory się nam poprawiły.

W jakiś czas potem spostrzegłem, że parkiet, po którym idziemy, zmienia ciągle wygląd. Miał swoje pustynie rozeschniętych klepek, rzeki, które ciekły z popękanych rur w odległych a niewidocznych ścianach, wzgórza, o które się potykaliśmy, i jeziora pokryte zieloną rzęsą.

Mijane meble kusiły nas tajemnicami swych szuflad, wnęk i schowków. Ich drzwiczki poddawały się naszym niecierpliwym dłoniom z rozdzierającym piskiem starych i dawno nie oliwionych zawiasów, kurz kłębami buchał w górę. Od niego i od fruwających wokół pajęczyn kręciło nam się w nosach. Kichaliśmy potężnie walcząc z meblami, które nie myślały wcale łatwo przed nami kapitulować: przycinały nam palce, przygniatały nogi, a niebacznie pchnięte przewracały się na drzwiczki, grzebiąc w ten sposób swoje tajemnice. Ale z tych, które udało nam się pokonać, wyjmowaliśmy pliki pożółkłych listów przewiązanych na krzyż niegdyś różowymi, a teraz spłowiałymi wstążeczkami. Spomiędzy nich wysypywały się płatki zasuszonych kwiatów, które polatywały wokół nas lekkie i kolorowe jak motyle. Sekretery i biurka kryły w swoich przepastnych wnętrzach dawno zapomniane pamiętniki, fotografie, rachunki, weksle, świadectwa, dyplomy, akty własności, nadania szlachectwa i testamenty. Im dalej zagłębialiśmy się w meandry pokoju, tym bardziej archaiczny i niezrozumiały był język tych dokumentów. Na stolikach, etażerkach i biurkach stroszyły się w dawno wyschłych kałamarzach gęsie pióra, w ozdobnych ramkach stały zbrązowiałe ze starości fotografie, w biblioteczkach ciemniały cegiełki książek o grzbietach tak zakurzonych, iż nie sposób było odczytać tytuły. Ubrania wyciągnięte z protestujących głośnymi trzaskami szaf i komód były coraz dziwaczniejsze i wymyślniejsze. Stroiliśmy się w nie z upodobaniem, zakładając na głowy cudaczne kapelusze z barwnymi niegdyś pawimi piórami czy nadjedzone przez mole peruki. Przystawaliśmy co chwilę i z głośnym śmiechem rozbiegaliśmy się wokoło w poszukiwaniu najwymyślniejszych rzeczy. Kto z nas przyniósł przedmiot uznany jednogłośnie za najdziwaczniejszy (co łacno poznawaliśmy po tym, iż nie wiedzieliśmy, do czego mógł służyć), stawał się automatycznie wodzem naszej wyprawy i on decydował o miejscu następnego postoju.