Выбрать главу

Ktoś z tyłu sapnął, trzasnęło przekleństwo. Ten nie ogolony typ pamiętał o przepisach lepiej, niż by chcieli.

– Tak – mruknął Landloff: – Reszta zostanie w strefie lądowiska.

Martowic silnym pchnięciem otworzył drzwiczki wagonika.

– Proszę wchodzić. Pojedziemy po odpisy indywidualne, aby czujniki wiedziały, kogo można wpuścić do strefy miejskiej.

Wsiedli, starając się usilnie skryć przed pozostałą piątką swoją radość. Jeszcze do nich machali, jeszcze śmiali się przez szyby, ale świszczące na owiewkach powietrze rozdzielało ich coraz bardziej i wkrótce stojący ludzie, a potem i statek skurczył się w perspektywie lądowiska. W ciągu następnych godzin Bernard odniósł wrażenie, że oschłość Martowica i zdawkowe odpowiedzi są świadomą pozą wynikającą z niechęci do wszystkiego, co przeszkadza. Zaorany park, budynki inwentarskie, wszystko to świadczyło, że wrósł on już w tę ziemię głęboko i uważa się za jej gospodarza. Oni zaś, swoją obecnością, sprowadzają go do roli zwykłego pracownika komunalnego.

– Ilu ludzi tutaj mieszka? – spytał Landloff, kiedy siedzieli na tarasie dawno nieczynnej kawiarni i popijali cierpkie wino z tutejszych winogron.

Ze sposobu, w jaki Martowic uniósł głowę, można było wnioskować, że czekał na to pytanie.

– No… prawie dwadzieścia osób – chrząknął. – Mieszkają ze mną, nie powiem, całkiem dobrze nam się żyje.

Bernard siedzący za komandorem spojrzał z niedowierzaniem.

Mój Boże, dwadzieścia osób mieszka w tym kilkumilionowym kiedyś mieście. Kto by mógł sądzić, że migracja nabierze takich rozmiarów.

– Radzicie sobie sami, prawda? – Komandor pokiwał głową. – My w koloniach nie byliśmy w stanie prowadzić takich jak to gospodarstw.

Martowic uśmiechnął się jak człowiek dobrze poinformowany.

– To prawda, myśmy też mieli kłopoty, gdy mieszkało tu więcej ludzi. Ale chyba z dziesięć lat temu zmarli ostatni mieszkańcy, ci najstarsi, którzy za żadne skarby nie chcieli przenieść się do kolonii.

– Dziesięć lat… to nie tak dawno. Martowic pokręcił głową.

– Zapewniam, że dziesięć lat to szmat czasu. Może nie czujecie tego, ale tu na Ziemi żyje się innym rytmem.

– Innym? – podchwycił Bernard.

Człowiek łypnął na niego okiem.

– Żeby pan wiedział! Przestaliśmy się spieszyć, gonić, walczyć z każdym o wszystko, szarpać wciąż do przodu, byle lepiej, dalej, doskonalej.

Tym razem odezwał się ktoś siedzący w głębi werandy.

– Ale przecież trzeba się rozwijać, iść naprzód, jak pan mówi. Za to zaś płaci się zwykle frycowe.

– Trzeba? – Martowic żachnął się. – Wcale nie… zresztą każdy robi, co uważa za słuszne. Za kilkanaście lat będziemy mogli się przekonać.

Skończył, wstał i ciężko dudniąc butami o drewnianą podłogę zszedł na chodnik.

Kiedy jakiś czas później szli ulicą, lekko rozochoceni winem, jedna z dziewczyn cicho jęknęła. W górze, na dachu dziesięciopiętrowego wieżowca, z nogami spuszczonymi w dół, siedział człowiek.

– Martowic, co on robi? – szepnęła Leida.

– Słońce – mruknął Bernard.

Odwrócili się nie rozumiejąc. Wzruszył ramionami i uniósł rękę. Dopiero teraz spostrzegli, że za drzewami parku, tam gdzie leżało lądowisko, zachodzi słońce; wielkie, czerwone i pulsujące.

Już ponad dziesięć minut stali pośrodku dużego placu, gdzie między nieckami wyschniętych fontann tkwił ustawiony przed wiekami obelisk. Płachta mapy rozłożona na dachu Uniwera szeleściła pod palcami. Z tyłu zaczynała się szeroka ława schodów zwieńczonych masywną bryłą budynku.

– To jest muzeum, zgadza się z planem – mówił Edwin celując palcem w zachodnie skrzydło. – Pójdziemy tam z Leidą. Ty zbadaj sektory południowe.

Bernard skinął głową i już maszerując wzdłuż obramowania basenu usłyszał okrzyk.

– Zbieramy się tutaj za trzy godziny!

Pomachał ręką i wkroczył na jedną z ulic promieniście odchodzących od placu. Diabelnie żałośnie wyglądała ta pustynia murów. Beznadziejne kształty zamknięte perspektywą nieba zbędnie urozmaicone szeregami witryn, bram, wykuszy.

Głęboko wciągnął powietrze czując zapach niedalekiej rzeki. O ile pamiętał, zaraz po wyjściu na plac powinien dojrzeć dwa dwudziestowieczne wieżowce zakryte teraz pobliskimi ścianami. Pamięć go nie zawiodła. Wśród betonowego placu tkwiły dwa kolosy świadczące, jak potężna może być ludzka inwencja.

Szurając nogami podszedł do pierwszego z gmachów. Napis nad wejściem był wyryty na wielkiej pozłacanej płycie. Zadarł głowę. Stał u stóp gigantycznej kolumny, na zupełnie pustym placu, i czuł tętniącą w sobie moc.

Unoszony nocnym wiatrem zapach drzew i skopanej ziemi dochodził nawet tu, na czwarte piętro. Ptaki skończyły śpiewać zaraz po zachodzie słońca, ci, z którymi dzielił kwaterę, położyli się spać wkrótce potem. Jedynie Landloff siedział dłużej. Odblask z jego pokoju kładł się na stojące za oknami drzewo. Teraz było ciemne. Bernard dostosowując się nie zapalał górnego światła. Wyświetlacz w jego dłoniach od dłuższej chwili pokazywał ten sam obraz. Była to kopia dokumentu zostawionego przez przodka Bernarda, Kamila Kardycza. Papier ten wisiał dotąd w domu na Kasjosie i nie wzbudzał w nikim większego zainteresowania. Był traktowany jako pamiątka, nawet oryginalna, ale nic ponadto. Zresztą, kto wierzy starym odręcznym dokumentom? Dopiero on, pierwszy z rodziny, miał udać się na Ziemię z ekipą kopiującą stare zabytki kultury ziemskiej. W pierwszej chwili nie skojarzył wyprawy z listem i gdyby nie trzęsienie ziemi, które zniszczyło wodociągi, uszkodziło płytę kosmodromu i zrzuciło dokument na podłogę, może sprawa dalej tonęłaby w zapomnieniu. A tak? W momencie kiedy wyciągał papiery spośród potłuczonego szkła, a może później, kiedy z zaciekawieniem czytał archaiczne pismo, naszła go olbrzymia ochota, by odkryć, co kryje się pod słowami:

"… Nie mogłem tego zabrać ze sobą. Teraz jestem za stary, lecz chcę, aby ten zbiór nie poszedł w zapomnienie. Uważam, że stanowi on część wspaniałego dorobku ludzkości i do niej należeć powinien. Moja służebna rola wypełniała się w zbieraniu, szukaniu i kompletowaniu…" Bernard nie zaprzeczał, że potrzebuje pieniędzy. Głośno nie przyznałby się do tego, lecz był świadom, że na kupno nowego domu w koloniach trzeba dziesięciu lat pracy na. statku. Uniósł głowę, aby dać odpoczynek oczom. Ciekawe, co to może być: "…nie wyjawię, czym jest mój zbiór. Chcę, aby dla tego, kto wyruszy na Ziemię, było to zagadką. Uważam, że będzie mile zaskoczony…" Kamienie szlachetne albo złote bądź platynowe ozdoby najbardziej by mu odpowiadały. Obrazy dawnych mistrzów, wiernie odtwarzające realia epoki, również byłyby wspaniałe. Ostatnio szczególnie wysoko ceniono dziewiętnastowieczny realizm. Naturalnie oryginały, a nie masowo powielane kopie.

Wcisnął palcem klawisz i znowu ujrzał pamiątkowe zdjęcie. Był to wieżowiec, ten sam, który odnalazł przed południem.

Mocno zapierając się rękoma zaczął podciągać ciało. Już dawno przemyślał, jak dostanie się do tego pokoju. Wyraźnie było napisane, że w wieżowcu wybuchł pożar i obie klatki schodowe wraz z windami są nie do użytku. Sprawdził to, faktycznie. W ostatnim etapie kolonizacji nie było dla kogo naprawiać budynku. Później poddano go tylko zakonserwowaniu.,,

Uchwycił gzyms pierwszego piętra i zaciskając zęby przerzucił ciało. Miał do pokonania dokładnie pięćdziesiąt kondygnacji. Okno, do którego dążył, było pierwsze z lewej na tej ścianie. Zdjął z pleców drabinkę, przymocował uchwyty i wysuwając ku górze sprawdził jej wysokość. Pasowała. Wskoczył na szczebel. Prawdę mówiąc odczuwał emocję, ale był świadom, że tylko alpinistyczna metoda daje szanse na sforsowanie ściany. Nie było sposobu na niezauważalne wprowadzenie do miasta grawitolotu albo chociaż helikoptera. Dobrze, że w ogóle udało mu się wymigać od towarzystwa Edwina i Leidy. Na szczęście uwierzyli, że udaje się na poszukiwanie innych okazów. Jak na razie w samym muzeum znaleźli dziesięć eksponatów wartych skopiowania.