Выбрать главу

Trzydzieści pięć – pomyślał i układając sprzęt usiadł, by zaczerpnąć tchu. Szyby za nim były barwione i tylko z trudem mógł dojrzeć kontury sprzętów. Były identyczne z tymi, jakie widział w pokojach, do których uprzednio zaglądał. Biurowce tamtych lat wykazywały rozsądną funkcjonalność, wykluczającą wszelkie zbędne urządzenia i osobiste upodobania. Odwrócił twarz ku miastu. Nie było wiatru i w zakrzepłym powietrzu równymi liniami rysowały się dachy domów, kratka ulic i zielone plamy skwerów. W ciszy wyraźnie słyszał własny oddech i skrzypienie sprzączek od torby. Z obojętnością spojrzał pomiędzy wycelowane w pustkę nogi. Przyszło mu na myśl, że kiedyś ludzie bardziej się bali, bardziej ulegali własnej wyobraźni.

Spojrzał wzdłuż nitki rzeki i ze zdziwieniem spostrzegł, iż odbija się w niej niebo. Ciekawe, co znajdzie u góry w sejfie? Nie musi to być rzecz droga, ale niechaj chociaż będzie oryginalna. Niech ma przynajmniej o czym opowiadać. Ciekawy człowiek musiał być z Kamila Kardycza, on sam nie poświęciłby życia na zbieranie czegokolwiek. A może będzie to kolekcja nalepek z butelek bądź naklejek z zapałek. Podobno ludzie zbierali kiedyś takie brednie. Nie… miał nadzieję, że nic takiego mu nie zagraża. A może znaczki? Takie z głębią i nagranymi dedykacjami, ostatnio szalenie modne.

Pomachał ręką do odległych dachów i uniósł drabinę. Zaczepy schwytały następny gzyms. Szarpnął dla pewności i nie tracąc czasu postawił nogę na szczeblu.

Spokojnie, z namaszczeniem kładzie dłoń na belce i wciąga drabinę. Nawet nie sprawdzając podsuwa się do okna i przylepia na szybie zgniecioną uprzednio w palcach kostkę. Odchodzi w bok i nie dostrzega blasku roztapiającego szkło. Wsuwa głowę do środka i pomrukuje radośnie poznając znajomy z opisu pokój. Po parapecie wskakuje na trzeszczący pod stopami dywan. Ten dźwięk będzie mu towarzyszył przez cały czas; bądź co bądź wszystkie przedmioty są tu zakonserwowane. Głęboko nabiera powietrza i precyzyjnie odmierzonymi krokami idzie ku ścianie. Mija biurko, na którym leżą papiery i dawno wygasła fajka. Zwalnia uświadamiając Sobie, że Kamil Kardycz opuścił ten pokój nie przeczuwając, że pożar, choroba, a potem odlot do kolonii uniemożliwią mu powrót. Odwraca wzrok. Na półkach stoją rzędy zakurzonych książek. Zgrabnym ruchem ciągnie ku sobie środkowy szereg, który odsuwając się odkrywa stalowy prostokąt sejfu. Zapamiętane cyfry, jedna, druga, trzecia, obrót pokrętła i szarpnięcie. Zanurza drżące dłonie w półmroku schowka. Są, owinięte w papier ramy, na nich płótna.

A więc jednak obrazy. Podchodzi do oświetlonego przez słońce biurka i zdejmuje bibułę. Z jękiem zawodu siada. Zrywa następne osłony i wszędzie to samo. Obrazy, ale o ironio, jakie! Grube, niechlujne pociągnięcia pędzlem, nienaturalne kolory, idiotyczna tematyka. Jak zdradzony i oszukany opuszcza ręce. Kwiaty, chyba słoneczniki, malowane bez żadnych zasad perspektywy, zabazgrany rysunek, prymityw godny dziecka czy szaleńca. Pod nim inna chałtura: droga z paskudnie powyginanymi drzewami o jadowitych kolorach, pole uprawne, para butów na rozmazanym gliniastym tle. Wie, że jeśli się rozpłacze, to poniesie ostateczną klęskę. Bez słowa, starając się zapomnieć o nadziejach, podchodzi do okna i przesuwa na zewnątrz. Oślepia go światło. Staje i zaczyna powoli rozumieć sens tego, co przed chwilą dojrzał. Macając na ślepo dłonią, opiera się o chłodną ramę okna.

Martowic stał nieruchomo, dopóki jasne oko statku nie utonęło w zasłoniętych ulewnym deszczem chmurach. Potem wsunął się do wagonika i zamknął drzwi. Krople żarłocznie rzuciły się na szyby. Zapiął pas i spojrzał wokół. W sączącym się zmierzchu był właściwie nikim, szarą sylwetką wtopioną w wagonik kolejki. Jednym z tych, którzy zostali.

Zabłysło światło, zakręciła się turbina, przechodząc w coraz wyższe rejestry, gdy wagonik ruszał i nabierał prędkości. Bardziej wyczuł niż dojrzał mijające go kępy drzew, ale później już wyraźnie zajaśniały przed nim światła domu. Niepewne, tłuczone deszczem, ale bez wątpienia ufne i pełne otuchy.

Zatrzymał się na zwykłym miejscu i wykorzystując krótką przerwę w ulewie pobiegł po dachach samochodów ryzykując złamaniem nogi. Mokre buty rozrzucały kałuże wody, beton chrobotał. Wreszcie trawnik i z falą kolejnej nawałnicy dopadł drzwi. Jak pies strząsnął wodę w przedpokoju i dopiero gdy wycierał twarz, zauważył stojącą na schodach Belię.

– Tato, jeden z kolonistów zostawił to dla ciebie. Spojrzał za jej palcem. Na stoliczku pod lustrem leżała zawinięta w papier prostokątna paczka.

– Który?

– Taki blondyn, nie wiem, jak się nazywał. Odczytała w oczach ojca następne pytanie.

– Nie, nie wiem, co tam jest, ale mówił, że powinieneś to mieć.

Martowic zdejmuje ostrożnie paczkę, jakby przeczuwał zawartość, i siada na stopniach.

– Był tu przed samym odlotem… – dodaje dziewczyna cicho, ale milknie widząc zmianę na twarzy mężczyzny. Nie śmie, nie potrafi podejść i upewnić się, co kryje odwinięty papier. Unosząc skraj sukni obraca się i idzie do góry. Mężczyzna nawet tego nie zauważa. Z niecodziennym napięciem na twarzy przygląda się ułożonym w wazonie słonecznikom. Jeszcze nigdy nie widział tak prawdziwych kwiatów.

Głupi ma zawsze szczęście – Andrzej Drzewiński

Człowiek cierpiał. Jego ciało podrygiwało w takt charczącego oddechu. Zrzucone gwałtownym ruchem okulary upadły na dywan, gdzie rozprysły się pod przypadkowym ciosem pięści. Oczy na przemian wytrzeszczał bądź zaciskał w udręce, kopiąc nogami tapczan. Widać było, że nie zdaje już sobie z tego sprawy. Spocone czoło co chwilę oświetlała smuga światła padająca przez otwarte drzwi balkonu.

Nagle poderwał gwałtownie w górę całe ciało, które z trzaskiem upadło na stojak pełen czasopism. Jeszcze raz czy dwa zwinął się drąc rozsypane gazety, ale w końcu legł bez ruchu.

Teraz spoczywał w cieniu, oświetlony jedynie przez wiszącą nad nim kulkę niebieskiego światła. Uprzednio nieruchoma zniżyła się o parę centymetrów, jakby chciała sprawdzić, czy dobrze wykonała zadanie. Zatrzymała się tuż nad czołem. Jej światło najwyraźniej zmieniało barwę: z niebieskiej na białą. Dziwne, że nie rzucało żadnego cienia. Ciało leżącego mężczyzny zaczynało z wolna fosforyzować. Po jego twarzy skakały małe, fioletowe ogniki podobne do miniaturowych wyładowań elektrycznych. Im kula stawała się bielsza, tym było ich więcej. Wreszcie z cichym syknięciem zniknęła. Wraz z nią zniknęły tańczące ogniki. Minęło kilka sekund, mężczyzna otworzył oczy. Leżał nieruchomo i spod zmarszczonych brwi lustrował pokój. Nagle gwałtownym ruchem przekręcił się na brzuch. Leżąc twarzą na okładce jakiegoś czasopisma, zaczął wykonywać ustami nieskoordynowane ruchy. Wyglądało, że chce oderwać zębami róg pisma. Gdy mu się to udało, zaczął go żuć z widocznym zadowoleniem. Później usiłował się podnieść. Robił to nieudolnie, tak jakby zapomniał, że ma ręce.

Nogi odpychały się od podłogi, lecz tułów pozbawiony oparcia sunął podrygując po dywanie. Znieruchomiał na moment, kiedy głowa zderzyła się ze ścianą, ale ponownie zaczął wspinać się ku górze. Niestety, odepchnięty nogami dywan pojechał do tyłu.

Znów leżał. Teraz miał boleśnie obtarte policzki. Raptem zaśmiał się chrapliwie i oparł dłonie o podłogę, jakby dopiero teraz sobie o nich przypomniał. Jeden podrzut i już stał. Krzyknął z triumfem. Zwierzęcy wrzask i poprzednie odgłosy musiały zaniepokoić sąsiadów, gdyż zza ściany dobiegło głośne stukanie. Wyszczerzył zęby i pogroził zaciśniętym kułakiem. Zadowolony z siebie podszedł do kontaktu. Pokój zalało jasne światło. Oślepiony zakrył dłonią oczy, ale po chwili z niedowierzaniem opuścił rękę. Chcąc się upewnić, ponownie wyłączył światło. Chwila ciemności i pstryknięcie przełącznika znów rozjaśniło pokój. Źrenice zwężały się i rozszerzały pod wpływem oświetlenia. Wykrzywił twarz w grymasie zadowolenia, po czym układając usta z widocznym wysiłkiem powiedział: