Выбрать главу

– Sprytne…

Obrócił się i zaczął oglądać pokój. Spokojnie i dokładnie przerzucał książki stojące na półkach, albumy z reprodukcjami i kolorowe magazyny. Z upływem czasu jego poczynania stawały się pewniejsze. Mimo to dobre kilka minut przyglądał się kluczowi do szafy, zanim pojął jego przeznaczenie. Beznamiętnie oglądał garnitury i koszule. Szczególną zaś uwagę poświęcił krawatom. Po chwili dał temu spokój i poszedł do kuchni. Zaczął wyciągać z szafek przyprawy i kolejno je próbować. Najwyraźniej przypadła mu do gustu sól, gdyż zjadł prawie dwie garście. Później zwrócił uwagę na kapiący kran. Pogładził aluminiową rurkę i jakby od niechcenia zgniótł ją w palcach. Woda przestała kapać, co skwitował demonicznym uśmiechem. Najbardziej spodobały mu się zapałki. Zapalał jedną po drugiej i patrzył w skupieniu na płomyczek. Jedna z nich zgasła dopiero w palcach. Sprawiło mu to przyjemność, więc w płomień następnej wsunął kciuk. Zadowolony znów wyszczerzył zęby.

– Przyjemne, ale niszczy powłokę – powiedział. – A szkoda! Wrócił do pokoju i wyszedł na balkon. Było cicho. Popatrzył na niebo, a gdy znalazł gwiazdy, których szukał, pogroził im pięścią.

– Tu mnie nie znajdziecie – szepnął z jakże ludzką nutką nienawiści.

Opuścił głowę i spojrzał na miasto. Z twarzy umknęła wściekłość, ustępując miejsca uśmiechowi satysfakcji. Wiedział, że to wszystko już niedługo będzie jego. Wracając do pokoju stwierdził, że właściwie powinien teraz przeanalizować ziemskie systemy władzy, aby sprawnie uderzyć w ich najczulsze miejsca. Podszedł do beżowego pudła z dużym szklanym ekranem. Chwilę przeszukiwał pamięć.

– Telewizor – wydudnił zadowolony – telewizor. Kierowany ciekawością wcisnął przycisk. Rozgrzewaniu aparatu towarzyszyło trzaskanie i głuchy szum. Słuchał tego z politowaniem.

– Bądź przeklęty! – dobiegło nagle z głośnika. Zdziwiony zamrugał oczyma, ale głos kontynuował:

– Przybyłeś tutaj, aby stać się panem tej planety. Chciałeś uniknąć odpowiedzialności za to, co uczyniłeś w tamtym świecie. Ale nie uda ci się! Znasz ten znak!

Ekran dotąd ciemny błysnął – czerwienią. Jednocześnie przeleciały z góry do dołu ukośne pasy zakłóceń. Twarz człowieka zszarzała. Ręce, które opierał o stół, zacisnęły się na serwecie. Cofając się ściągnął ją na podłogę.

– Zabiłeś Jana Kowalczyka i przywłaszczyłeś sobie jego ciało. Przeklęty! Boisz się teraz. Patrzysz z przerażeniem na ekran i gorączkowo szukasz wyjścia. Przeklęty! Nie masz go. Nam nikt nigdy nie umknął.

Klęczał opierając jedną dłoń o podłogę, a drugą trzymał się za gardło. Oczy wyszły mu na wierzch, z ust dobiegał rosnący skowyt. Sąsiedzi znów poczęli walić w ścianę, ale nawet tego nie zauważył.

– Przyjrzyj się tym książkom, temu obrazowi na ścianie, tym kwiatom wyszytym na kapie tapczanu. Przyjrzyj się! Wodził posłusznie wzrokiem.

– To należało do tego, którego unicestwiłeś. Nie wolno ci było tego robić! Przeklęty! Patrz na zieleń tego dywanu. Z jego obrazem zginiesz.

Cieknąca z ust ślina kapała na seledynowy dywan. Przestawał myśleć. Strach przed Strażnikami był silniejszy niż rozum. Wiedział, że przegrał. Nagle uniósł głowę. Na ekranie coś się działo. Błysło sześć punkcików, potem pięć, potem cztery… Zrozumiał. Oni odliczają czas do egzekucji. Zajęczał. Słaniając się na nogach wybiegł na balkon i przetoczył przez barierkę zapominając, że w tym wcieleniu nie może lewitować. Chwilę później roztrzaskał się wraz z ciałem na chodniku. Jednocześnie na ekranie telewizora ukazała się uśmiechnięta twarz spikera.

– Jak się państwo z pewnością domyślili, dzisiaj szukamy ofiary "inwazji z kosmosu". Zgodnie ze scenariuszem nazywaliśmy dzisiejszego bohatera Jan Kowalczyk. Prosimy zatem wszystkich, którzy noszą to właśnie nazwisko i imię oraz mają zielony dywan, narzutę na tapczan w kwiaty oraz pozostałe wymienione w programie rzeczy, o nadsyłanie kart pocztowych z dopiskiem "Inwazja z kosmosu". Mamy nadzieję, iż pomysł spodobał się państwu.

Zgodnie z tradycją naszego programu porozmawiamy teraz z wybrańcem losu poprzedniego odcinka. Przypomnę, że szukaliśmy wtedy mordercy teściowej, który powinien lubić grać na puzonie, mieszkać z liczną rodziną, mieć psa i brodę. Jak już podawaliśmy, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, przy tej liczbie warunków, jakie narzucamy, tylko jeden z telewidzów powinien mieć wrażenie, że w naszym programie zwracamy się bezpośrednio do niego, i tak właśnie było poprzednim razem. Panie Wiesień, co pan zrobił, kiedy głos z telewizora oskarżył pana o zabicie teściowej?

Kamera przesunęła się ukazując roześmianego brodacza. Coś zaczął opowiadać. Ludzie przy odbiornikach w całym kraju, jak gdyby nigdy nic, spokojnie go słuchali. Program miał duże powodzenie.

Jaskinia – Andrzej Drzewiński

Spotkali się na zakręcie ścieżki. On schodził z góry, cały utytłany w liściach, jakby lekko senny i już oczekujący końca jesieni. Człowiek przyglądał mu się chwilę, a potem delikatnie zszedł w trawę. Jeż fuknął gniewnie, pewnie zły, że musiał się zatrzymać dla takiego głupstwa, i ruszył dalej. Nawet się nie obejrzał.

Bogdan odruchowo zerknął na zegarek. Przeczucie, iż przyjdzie mu nocować w lesie, zaczynało zamieniać się w pewność. Do najbliższego schroniska miał dobre cztery godziny drogi: Zdążyłby, oczywiście, że zdążyłby, gdyby nie polana, na której przespał w południe kilka godzin. Był jednak tak zmęczony… chociaż nie, chyba po prostu miał ochotę przestać myśleć. Zauważył, że ostatnio szczególnie długo śpi. Ale czy sny są dużo lepsze…

Podrzucił plecak na ramionach. Ruszył zauważając po raz pierwszy tego dnia, jak intensywny jest zapach lasu. Aby w pełni go odczuć, mocno wydmuchał nos. Szyszki cicho skrzypiały, gdy natrafiał na nie swoim butem.

W tej części gór szlak był stosunkowo łagodny, nie męczący. Ścieżka biegła prawie na jednym poziomie, z rzadka zdobywając się na niewielkie podejście. Często robiła zakrętasy pomiędzy drzewami i odkrytymi przez erozję skałami. Las był sosnowy, wysokopienny; z długich igieł skapywały krople wody. Najwidoczniej niedawno musiała przejść tędy burza. Jej odgłosy słyszał niżej, zaraz po wyjściu z polany.

Jeszcze parę kroków do najbliższego znaku na drzewie i znalazł się na otwartej przestrzeni. Wśród traw biegło pierwsze od dawna ostrzejsze podejście. Mrużąc oczy przystanął. Był nieomal zadowolony, że zostawił za sobą gęstniejący cień lasu. Nad drzewami, zasłonięte przez chmury, przezierało mdłe, żółte słońce. Ścisnęło mu żebra jakimś bólem. Zadygotał jak w gorączce, gdyż ciało oblał żrący kwas płynący z głębi, spod serca. Jęknął i zaciskając zęby kilkakrotnie głęboko wciągnął powietrze nosem… To uczucie nie było niczym nowym. Było czymś przeraźliwie znanym, obrzydłą powszedniością. Zabijając mocnymi krokami niepokój, ruszył pod górę. Uciekał przed tym miejscem i tymi myślami. Może by się to udało, gdyby nie kępka trawy, o którą zaczepił but. Machając rękoma upadł twarzą w piach. Chwilę leżał bez ruchu, a potem uderzył pięścią o ziemię.