Выбрать главу

Maszerował wzdłuż wąskich, wydeptanych przez zwierzynę ścieżek, w napięciu wypatrując możliwych niebezpieczeństw. Las jednak był zupełnie spokojny. Pomimo ciągłego skrzypienia nieszczęsnego plecaka, nietrudno mu było oddać się radości ze słońca i świeżego powietrza.

Określał kierunek tak pewnie, jak tylko było to możliwe za pomocą tandetnego kompasu, w jaki zaopatrzył go Brady. Zatrzymał się na odpoczynek na brzegu niewielkiego strumienia i uzupełnił notatki na temat zauważonych różnic między tym światem a Ziemią. Dotychczas ta lista była dość krótka.

Roślinność bardzo przypominała ziemską. Na przykład dominujące na tym obszarze drzewa wyglądały niemal dokładnie jak buki.

To mogło oznaczać ewolucję równoległą lub też zevatron otwierał się tylko na alternatywne wersje Ziemi. Dennis wiedział na temat efektu zev równie wiele jak ktokolwiek na Ziemi. Musiał jednak przyznać, że wcale to nie znaczyło, że wiedział dużo. To ciągle była bardzo nowa dziedzina.

Wciąż sobie przypominał, że ma zachować ostrożność. Jednak w miarę przyzwyczajania się do lasu i poznawania go, coraz częściej przyłapywał się na pamięciowej zabawie z równaniami opisującymi anomalną rzeczywistość.

Leśne zwierzęta patrzyły z ukrycia, jak zagłębiony w myślach Ziemianin przemierza ich ścieżki, zdążając w stronę wstającego dnia.

Gdy wreszcie nadszedł wieczór, Dennis rozbił obóz pod drzewami na brzegu strumyka. Nie chcąc ryzykować rozpalania ogniska, zaczął się zmagać z rozklekotaną maszynką spirytusową, w którą zaopatrzył go Brady. W końcu zapłonął rachityczny ognik i Dennis mógł przyrządzić sobie ledwie letnią breję z odwodnionego, mrożonego gulaszu.

„Będę musiał zacząć polować” — pomyślał. Jednak, bez względu na pomyślne warunki testów biochemicznych, z dużym niepokojem myślał o konieczności strzelania do przedstawicieli miejscowej fauny. A jeśli tutejsze „króliki” naprawdę są filozofami? Czy mógł mieć pewność, że istota, w którą akurat celuje, nie jest inteligentna?

Po uporaniu się z posiłkiem włączył „strażnika” — obozowy alarm. Było to urządzenie nie większe niż dwie talie kart, z małym monitorkiem i równie niewielką, obrotową anteną. Musiał w nie kilkakrotnie puknąć, zanim zaczęło działać.

Kupując je, Brady znowu postanowił oszczędzić pieniądze Instytutu. „Ostrzeże mnie pewnie dwie sekundy przed tym, jak tutejszy odpowiednik słonia zacznie tratować mój plecak” — westchnął.

Ułożył się w śpiworze, z pistoletem igłowym przy boku, i przez szczeliny w baldachimie gałęzi spojrzał na niebo i na gwiazdy. Konstelacje były zupełnie mu nie znane.

To raz na zawsze kładło kres teorii o równoległej Ziemi. Dennis wykreślił trzy równania ze swej pamięciowej tablicy. Czekając na nadejście snu, nadawał im imiona.

Na południu, w kierunku gór, Alfresko Potężny zmagał się z ogromnym wężem Stetoskopem. Przenikliwe oczy bohatera błyszczały trochę nierówno — jedno czerwone i mrugające, drugie zielone i stałe. Zielone oko może być planetą. Jeżeli przez następnych kilka nocy wyraźnie zmieni swoje położenie, będzie musiał pomyśleć o odrębnej dla niego nazwie.

Ponad Alfreskiem i Stetoskopem Chór Dwunastu Dziewic nucił podkład dla Cosell Gadatliwego, który monotonnym zaśpiewem opisywał potężne zmagania Alfreska. Bez znaczenia było to, iż walczący me poruszyli się przez tysiąclecia.

Konferansjer znalazł w sobie dość natchnienia, żeby wypełnić przerwy.

Dokładnie ponad głową Dennisa jechał Robot, kanciasty i niewzruszony na drodze wykonanej z miliarda maleńkich cyferek. Ścigał Człowieka z Trawy… kosmitę.

Dennis poruszył się. Chciał spojrzeć w stronę, w którą Człowiek z Trawy tak uparcie dąży. Chciał przekręcić głowę. W końcu, z błogością nadchodzącą wraz z sennymi marzeniami, zdał sobie sprawę, że już od pewnego czasu głęboko śpi.

* * *

Doszedł do drogi popołudniem czwartego dnia.

Jego dziennik pękał od notatek o wszystkim, od drzew do owadów, od formacji skalnych do lokalnych odmian węży i ptaków. Próbował nawet rzucać kamienie z urwiska i mierzyć czas ich upadku, żeby określić siłę tutejszej grawitacji. Wszelkie obserwacje zdawały się podtrzymywać go w przekonaniu, że to miejsce co prawda nie jest Ziemią, ale za to jest piekielnie do Ziemi podobne.

Mniej więcej połowa miejscowych zwierząt miała ścisłe odpowiedniki w jego rodzinnym świecie. Druga połowa nie przypominała niczego, co kiedykolwiek widział.

Dennis zaczynał już czuć się jak doświadczony badacz — podróżnik — jak Darwin albo Wallace, albo Goodall. A najprzyjemniejsze było to, że jego buty chyba już się rozchodziły.

Z początku szczerze ich nienawidził. Ale potem, po wstępnych bolesnych pęcherzach, z dnia na dzień stawały się coraz wygodniejsze. Reszta ekwipunku ciągle wprawiała go w rozdrażnienie, ale i do niej zaczynał się stopniowo przyzwyczajać.

„Strażnik” ciągle budził go kilkakrotnie w ciągu nocy, jednak Dennis zaczynał sobie radzić z jego maleńkimi pokrętłami. Urządzenie już nie zaczynało buczeć za każdy razem gdy wiatr przegnał suchy liść przez obozowisko.

Ostatniej nocy jednak obudził się niespodziewanie i zobaczył stado czworonogów o owłosionych kopytach, przemierzające skraj obozu. Gapiły się wielkimi oczami w światło trzymanej bardzo niepewną ręką latarki. Potem spokojnie odeszły.

Gdy pomyślał o nich z większym spokojem, wydały mu się one zupełnie niegroźne, jednak mimo wszystko ciekawe, dlaczego „strażnik” go przed nimi nie ostrzegł?

* * *

Wszelkie związane z ekwipunkiem troski wyparowały mu z głowy, gdy zbiegał ostatnim piaszczystym stokiem ku drodze. Na dole zrzucił plecak i ukląkł przy jej niewysokiej krawędzi.

To był stara droga, szerokości zaledwie wystarczającej dla ziemskiej półciężarówki. Wiła się, wznosiła i opadała, dostosowując się do ukształtowania terenu, zamiast się przezeń przebijać jak szosy budowane na Ziemi. Jej krawędzie były poszarpane, jakby podczas kładzenia nawierzchni nikt nie zadał sobie trudu ich wyrównania.

Błyszcząca nawierzchnia była gładka i jednocześnie bardzo mocna. Dennis stanął na niej, potem przeszedł kilka kroków. Próbował ją zadrapać metalową sprzączką, skropił ją także wodą z bukłaka. Nawierzchnia zdawała się zapewniać bardzo dobrą przyczepność i wyglądała na odporną na wszelkie wpływy atmosferyczne.

Jej środkiem biegły, wijąc się i skręcając dokładnie jak szosa, dwa wąskie wyżłobienia, odległe od siebie o jeden i cztery dziesiąte metra. Dennis ukląkł, żeby zajrzeć w jeden z tych kanalików, i stwierdził, że jego przekrój jest idealnie półkolisty. Wewnętrzna powierzchnia była w dotyku gładka i śliska.

Po oględzinach usiadł na pobliskim pniaku, pogwizdując z cicha.

Ta szosa była bardzo zaawansowanym technologicznie produktem. Szczerze wątpił, czy tego rodzaju nawierzchnia mogłaby zostać wykonana na Ziemi.

Ale skąd w takim razie te poszarpane brzegi? Skąd poskręcany, nieefektywny bieg szosy? I czemu mają służyć te rowki? To wszystko było zupełnie niezrozumiałe, należało do tej samej kategorii zjawisk, co sposób, w jaki zniszczono mechanizm powrotny i roboty. Tubylcy chyba myśleli zupełnie inaczej niż ludzie.

Jeszcze przy śluzie Dennis stwierdził, że zniknęła większość metalowych części zevatronu. Wtedy myślał, iż może to oznaczać, że ten świat cierpi na niedobór metali. Jednak podczas kilku spędzonych w drodze dni zauważył co najmniej trzy obszary, na których rudy żelaza i miedzi występowały w dużych ilościach i były łatwo dostępne.