Выбрать главу

Już idąc w stronę drzwi Kloss zauważył, jak Wąsowski, wziąwszy Dibeliusa pod ramię, prowadzi go w stronę jadalni. Ten poufały gest w stosunku do szefa SD i policji na cały dystrykt, człowieka, którego dźwięk nazwiska zdolny był przyprawić każdego w tej części kraju o atak przerażenia, towarzyszył Klossowi w drodze do Warszawy. Rozleniwiony ciepłem panującym we wnętrzu puł-kownikowskiego mercedesa, milczeniem Reinera drzemiącego na tylnym siedzeniu, cichym szmerem silnika, trwał w stanie pół snu, pół jawy, ale widok byłego pracownika drugiego oddziału, a obecnie członka tej samej co Kloss grupy, noszącej kryptonim „Wanda", w czułym uścisku z osławionym Maksem Dibeliusem, nawet przez SS-manów nazywanym „krwawym Maksem", tkwił mu pod powiekami. Niezły aktor, myślał walcząc z ogarniającą go sennością. Ciekawe, czy jest naprawdę hrabią.

Kloss nie mógł wiedzieć, że ten, którego nazwał w myślach niezłym aktorem, jest w przededniu odegrania największej roli w swoim życiu. Nie wiedział też, że właśnie jemu, Klossowi, przypadnie trudna rola reżysera w tym spektaklu.

2

Mróz chwycił mocno, śnieg, który przyprószył koleiny wyżłobione przez odjeżdżający samochód obersta Reinera, chrzęścił pod butami dwóch bahnschutzów strzegących niewielkiej stacyjki i teoretycznie przynajmniej dziesięciokilometrowego odcinka torów przebiegających opodal myśliwskiego pałacyku Wąsowskiego. Klęli swego zwierzchnika, ospowatego gefreitra, który w taki ziąb wysłał ich na obchód torów. Ale oni me są idiotami, nie są zresztą młodzikami ślepo wykonującymi rozkazy. Obaj mają sporo po czterdziestce, pochodzą z sąsiednich wsi w Schwarzwaldzie, mają do siebie zaufanie i wiedzą, że jeden drugiego nie sypnie. Wiedzą też, że z chodzenia wzdłuż toru nic dobrego nie wyjdzie, zarobić można co najwyżej kulkę od jakiegoś przyczajonego w krzakach partyzanta, a zanadto chcą wrócić do swoich bab w Turyngii, by ryzykować nocne spotkania z uzbrojonymi ludźmi. Nie umawiając się skręcili z nasypu, gdy tylko oddalili się na odległość, z jakiej dziobaty Peter nie mógłby ich zza skarpy wypatrzyć. Wieś była o kilometr i obaj wiedzieli, że nocna wycieczka, o ileż mniej niebezpieczna od bezsensownego spaceru po torach, których i tak we dwóch upilnować nie zdołają, jest znacznie bardziej owocna. Ludzie rozbudzeni w środku nocy waleniem kolbą w drzwi nie zastanawiają się, czy strażnicy kolejowi mają prawo rekwirować żywność i bimber. Zresztą cóż tu mówić o prawie, kiedy ma się dwa schmeisery, umie się wrzeszczeć i nie trzeba się tłumaczyć z wystrzelonych naboi. Obaj byli chłopami i bez trudu rozszyfrowali chłopskie schowki, zawsze znajdując to parę jaj, to gęś, to połeć tłustego szpeku. Wrzeszcząc swoje: „Baba, dawaj szpek, schnell!", mścili się za to, że zamiast leżeć u boku swojej kobiety pod ciepłą pierzyną, muszą łazić po nocy w tym zimnym, nieprzyjaznym kraju, bać się humorów ospowatego gefreitra, który w każdej chwili może napisać raport, w wyniku czego znajdą się na wschodzie, w kraju, gdzie ludzie są przynajmniej tak samo nieprzyjaźni, a zimno jeszcze dotkliwsze.

– Jutro wyślę mojej paczkę – powiedział niższy z bahnschutzów. – Trochę słoniny i te pończochy.

Drugi skinął głową. Wiedział, o co chodzi. Pohandlowali niedawno z kolejarzami. Za pół wieprzka dostali parę kartonów francuskich pończoch. Jest ich tyle, że kobiety będą mogły do końca życia chodzić co niedziela do kościoła w jedwabnych pończochach. Nagle zatrzymał się.

– Czego stoisz? – zapytał ten niższy. – Czy pamiętasz, że Peter chce gęś? Przecież po to nas dzisiaj wysłał. Trzeba dać łobuzowi, bo…

– Cicho – zgromił go drugi. – Słuchaj, muzyka.

Przeszli kilkadziesiąt metrów i usłyszeli ją jeszcze wyraźniej. Po paru chwilach zobaczyli niczym nie zasłonięte okna, dobiegł ich gwar wielu głosów.

– To ten hrabia – powiedział niższy bahnschutz. – Czuję, że się dzisiaj obłowimy.

Stukając buciskami wtargnęli na ganek, załomotali kolbami, ale ci w środku pewnie nie słyszeli, co już było bezczelnością. Wyższy z rozpędu kopnął drzwi i omal się nie przewrócił wpadając do hallu. Mieli pecha. Otwierające się drzwi zasłoniły wieszak obładowany oficerskimi płaszczami i czapkami z trupią główką. Ten widok by ich otrzeźwił. Teraz rozwścieczeni, że nikt nie pofatygował się, by wyjść do nich do hallu, idą do drzwi, zza których dobiega ryk śmiechu i chrapliwy dźwięk patefonu. Niższy otwiera je szeroko.

– Cicho! – krzyczy i nagle milknie. Drugi, jeszcze w hallu, nie wiedząc, dlaczego tamten zamilkł, wrzeszczy:

– Zasłonić okna, jest Befehl, zasłonić okna! – Przekroczył próg i zamarł.

Standartenfuehrer Dibelius podniósł się chwiejnie, zrobił krok w ich kierunku, ale wypity alkohol uderzył mu do głowy, bo aż musiał się oprzeć o ramię któregoś z siedzących oficerów.

– Panie Standartenfuehrer – wybełkotał bahnschutz, który wszedł pierwszy – myśmy nie wiedzieli…

– Milczeć! – wrzasnął Dibelius. – Nie pozwoliłem wam gadać! Teraz już wiecie! Tam, gdzie ja jestem, obowiązuje mój rozkaz, zrozumiano?

Równocześnie niemal szczeknęli swoje: jawohl, robiąc krok do tyłu.

– Kto wam pozwolił odejść? – wrzasnął Dibelius. -"Wyślę na wschód!… – zakrztusił się krzykiem.

– Ależ drogi Dibelius – mitygował go Wąsowski, – Ci żołnierze nie mieli złych intencji. W końcu to dobrze, że niemieccy żołnierze dbają, by przestrzegano zarządzeń niemieckich władz. To moja wina. Tak rzadko używam tego pałacyku, że nie poleciłem, by zrobiono zasłony na okna. Franciszku – zwrócił się do lokaja – dopilnuj, aby następnym razem…

– Tak jest, panie hrabio.

– Precz! Wynoście się! – krzyknął Dibelius.

– Chwileczkę – powiedział Wąsowski. Bahnschutze zatrzymali się niezdecydowanie. – Franciszku – zwrócił się Wąsowski do lokaja – zaprowadź tych chłopców do kuchni, niech im dadzą coś do jedzenia i sznapsa na rozgrzewkę, żeby mogli wypić za zdrowie pana standartenfuehrera Dibeliusa.

– RozBrolleś mnie, drogi Wąsowski, rozBrolleś mnie kompletnie. Idźcie – szerokim gestem wskazał żołnierzom drogę – i nigdy więcej nie interesujcie się światłem w tym domu ani moim przyjacielem, panem Wąsowskim. Czy wiecie głuptaki, że przed chwilą ustaliliśmy z panem hrabią, iż w roku tysiąc dziewięćset jedenastym pan hrabia i ja mieszkaliśmy w Monachium przy jednej ulicy, jadaliśmy w tej samej restauracji, chodziliśmy do jednego burdelu i wcale się nie znaliśmy? – Pijackim gestem usiłował objąć Wąsowskiego.

Oficerowie wstali wznosząc kieliszki. Dibelius chwycił szklankę, nalał do pełna, z rozmachem stuknął w kieliszek Wąsowskiego. Któryś z młodszych oficerów zaintonował burszowską pieśń. Dibelius nie puszczał ramienia Wąsowskiego.

– Przyjacielu – bełkotał – zdaje się, że wypiłem kapin-kę za dużo. – Czknął głośno. – Prowadź – powiedział -prowadź do toalety – dodał na pytające spojrzenie Wąsowskiego.

Bahnschutze wyprowadzeni przez Franciszka zniknęli gdzieś w zakamarkach hallu. Dibelius puścił ramię Wąsowskiego i biegiem rzucił się w stronę wskazanych drzwi. Puścił szeroki strumień wody na twarz, paroma klapnięciami pomasował obrzękłe policzki. Potem przeglądał się chwilę w lustrze, mętnie konstatując, że włosów ma coraz mniej, a wory pod oczyma coraz większe i bardziej brunatne. Nie odwracając się sięgnął w stronę półki z ręcznikami i pośliznął się na mokrej posadzce. Upadł. Poczuł nieprzepartą ochotę wyciągnięcia się choćby tu, na tej podłodze, gwałtowną potrzebę snu. Może się nawet zdrzemnął i otrzeźwiła go dopiero kapiąca z niedokręconego kranu woda. Postanowił się podnieść i walcząc z ogarniającą go sennością, szukał wzrokiem punktu zaczepienia dla rąk. Wreszcie znalazł – umywalka. Chwycił za jej brzeg, ale przewrócił się powtórnie,