Выбрать главу

– Tym zapewne zajął się Dibelius – powiedział Reiner, ale Kloss wyczuł, że pułkownik, podobnie jak on, usiłował dostać się do willi przy wąskiej, cienistej uliczce niedaleko placu Inwalidów. – Odkrył pan coś interesującego?

– Zamierzam przejrzeć to dopiero w Warszawie. Po uporządkowaniu i wyrzuceniu rzeczy niepotrzebnych resztę przekażę oczywiście panu. Chyba że wolałby pan pułkownik zapoznać się z tym wcześniej?

Zapadło krótkie milczenie. Reiner zastanawiał się.

– Nie, Kloss, mam do pana całkowite zaufanie. Ale chciałbym pana o coś prosić. Nie urzędowo – zawahał się – prywatnie – wykrztusił wreszcie to słowo.

Kloss czuł, że Reiner czeka teraz na jego pomoc, jakieś pytanie, które pozwoli mu wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Postanowił tego nie zauważyć. Czekał w milczeniu bez najmniejszego ruchu.

– Gdyby znalazł pan wśród tych papierów jakąś korespondencję z Wiednia, szczególnie z kimś z rodziny von Eckendorff… – znów zawiesił głos.

– Mam nadzieję – Kloss postanowił się nad nim zlitować – że nie będzie to nic ważnego dla śledztwa, a w takim wypadku nie ma potrzeby włączania tych rzeczy do akt sprawy.

– Właśnie, Kloss. Nie zawiodłem się na pańskiej inteligencji. Nie chciałbym, żeby rodzina, z którą przypadkiem spokrewniony jest ten łajdak, a zapewniam pana, że to bardzo przyzwoita niemiecka rodzina, oddana bez reszty Rzeszy i fuehrerowi, miała jakieś kłopoty

– Przepraszam – powiedział Kloss – ale chyba lepiej, jeśli zapytam wprost. To także rodzina pana obersta, prawda?

– Mniejsza o to. Nie możemy pozwolić, żeby uczciwi ludzie cierpieli tylko dlatego, że ten szpieg…

Kloss uznał, że nadszedł właściwy moment dla zasugerowania Reinerowi pewnej myśli.

– Więc pan, pułkowniku – wykorzystał chwilę ciszy, gdyż Reiner zapalał właśnie cygaro – jest całkowicie przekonany, że w grę wchodzi szpiegostwo?

– Czyżby pan wątpił? – prychnął weń dymem.

– Nie chciałbym formułować zbyt pospiesznych wniosków, zawsze mnie pan przed tym przestrzegał, panie pułkowniku, ale…

– Więc jeśli nie szpiegostwo, to co?

– Myślimy o tym samym, panie pułkowniku – powiedział po dłuższej chwili, jakby chciał dać tamtemu czas na samodzielne sformułowanie tej myśli. – Kto wie, czy nie wpadliśmy na ślad zbrodni zdrady stanu. Te plany umocnień wokół kwatery fuehrera, te tłumy niemieckich oficerów wysokich stopni…

– Niech pan przestanie! – zawołał histerycznie Reiner. – Niech pan przestanie! – A potem cicho dodał: – Oby się pan mylił.

Z zamyślenia wyrwał Klossa głos Lohsego:

– Udało ci się, Hans?

– Myślę, że się uda, ale trzeba zacząć od tego, żeby dać mu porządną celę, przywieźć ubranie, bieliznę na zmianę, obiady z restauracji.

– Musiałby się na to zgodzić Dibelius – powiedział Lohse niepewnie.

– Jeśli za tę cenę uzyska informacje…

– Słuchałem, jak go badasz. Od Abwehry też się można czegoś nauczyć. Nie wiedziałem, że masz zacięcie lekarskie.

– Każdy z nas ma swoje metody, Adolfie -powiedział, patrząc mu prosto w oczy. Lohse nawet nie usiłował ukryć, że podsłuchiwał jego rozmowę z Wąsowskim. – Widzisz, Lohse – powiedział po chwili – chcę się z tobą podzielić pewnym podejrzeniem. A zresztą – machnął ręką, jakby nagle zmienił decyzję – może się mylę, może dopiero jutro, po przesłuchaniu Wąsowskiego…

– Mówisz to tak, jakbyś wiedział na pewno, że Wąsowski będzie śpiewał.

– Mam nadzieję, po prostu mam nadzieję, mój Adolfie.

5

Lohse wyszedł z gabinetu standartenfuehrera niezwykle zdumiony nowym, nie znanym mu dotychczas obliczem swego szefa. Dibelius był nadzwyczajnie słodki. Nie do wiary! On, który potrafił koszarowym żargonem zbesztać jego, hauptsturmfuehrera, w obecności prostych SS-manów, dzisiaj chodził wokół Lohsego jak koło najdroższego gościa.

– Niech pan pamięta, Lohse – wstał i zaczął się przechadzać po gabinecie, gestem wskazując hauptsturmfueh-rerowi, by nie wstawał z fotela – że nie wybrałem pana przypadkiem. Chcąc nie chcąc, musimy współpracować z Abwehrą. Wiem, wiem, co mi pan powie, że nie najwygodniejsze, ale cóż zrobić. Na szczęście oberleutnant Kloss, którego Reiner wyznaczył do prowadzenia tej sprawy pod pańskim kierownictwem, jest oficerem zdyscyplinowanym i jak zapewnia Reiner, umiejącym dostrzec granicę, poza którą nawet najlepszy oficer wywiadu nie powinien się posunąć.

– To żółtodziób, panie standartenfuehrer – wtrącił Lohse – wie pan, z gatunku tych inteligentnych, co mają „swoje metody".

– Tak, tak, Lohse, chyba trafnie pan go określił. Poznać starego fachowca. Nas – bo my obaj z panem jesteśmy starzy policyjni rutynłarze – ci smarkacze, nawet najinteligentniejsi smarkacze, nie potrafią wyprowadzić w pole. Pan się na przykład nie da wyprowadzić w pole, co, Lohse? – poklepał go poufale po ramieniu.

– Klossowi? – prychnął. – Może pan być spokojny, panie standartenfuehrer.

– Zgódźmy się – kontynuował Dibelius rzeczowo – że wszystkie metody są dobre dla osiągnięcia oczekiwanych efektów. Nie mam nic przeciwko temu, żeby Wąsowskiego golono i odżywiano. Nie rozumiem co prawda, po co nieboszczyk ma być dobrze odżywiony, a on chyba nie jest takim idiotą, by nie zdawać sobie sprawy, co go czeka. Ale niech mu tam! Byle gadał! Waszą sprawą, a właściwie pańską Lohse, jest oddzielenie ziarna od plew. W aktach, którymi z pewnością zainteresuje się Berlin, nie powinny znaleźć się nazwiska ludzi, których oddanie fuehrerowi i narodowi niemieckiemu jest powszechnie znane. Ale nie znaczy to, że mamy pobłażać wrogom Rzeszy. Musicie za wszelką cenę wydusić z Wąsowskiego nazwiska jego informatorów, kontakty z wywiadem alianckim. Jak pan myśli, pracuje dla Amerykanów czy dla Anglików?

– Myślę, że raczej nie dla bolszewików – Lohse uznał, że może sobie pozwolić na dowcip.

– Ja także tak myślę – roześmiał się Dibelius. – I jeszcze jedno, Lohse, tak między nami, SS-manami. Naszym przyjaciołom z Abwehry trzeba uważnie patrzeć na ręce. Oni chętnie przyznają się do naszych zwycięstw, a jeszcze chętniej na nasze konto wpisaliby własne porażki.

– Dziękuję za zaufanie, panie standartenfuehrer.

– A propos zaufania – Dibelius jakby nagle sobie przypomniał. – Myślę, że mogę już panu powiedzieć w tajemnicy, że po zakończeniu tej sprawy pchnę do reichsfuehrera wniosek o pański awans. Od dawna się panu

należy.

Tyle łaskawości za jednym razem nie spotkało Lohsego od Dibeliusa jeszcze nigdy. Z portierni głównego gmachu zadzwonił do swego kancelisty, by sprowadzono z aresztu Edwina Wąsowskiego, ale dowiedział się, że pół godziny temu zarządzenie to wydał oberleutnant Kloss, który właśnie rozpoczął przesłuchanie aresztowanego. Lohse przeklął w duchu w gorącej wodzie kąpanego szczeniaka, zamierzał bowiem jeszcze przed przesłuchaniem Wąsowskiego zjeść porządne śniadanie, ale cóż było robić? Ruszył na skos przez dziedziniec, który kilku aresztantów, pilnowanych przez SS-mana, usiłowało właśnie oczyścić ze śniegu.

A oberleutnant Kloss rzeczywiście rozpoczął już przesłuchanie hrabiego. Edwin był ogolony, spod kraciastej sportowej marynarki wyzierała śnieżnobiała koszula. Czerstwa, ogorzała twarz, słowiańskie wąsy i brak krawata przy koszuli czyniły go podobnym do Witosa.

– Mam nadzieję, że śniadanie smakowało panu hrabiemu? – powiedział Kloss.

– Tak – odparł Wąsowski. – Po dobrym śniadaniu i cygarze lepiej się myśli.