Выбрать главу

Znalazł się w tym wielkim gabinecie, którego całe umeblowanie stanowiły cztery głębokie fotele klubowe i ustawiony między nimi stolik do kawy, w parę godzin po rozmowie z generałem Eberhardtem. Zresztą słowo „rozmowa" nie najlepiej pasuje tu do treści, ponieważ jedyną kwestią, jaką pozwolono wówczas Klossowi wygłosić, było: Jawohl, Herr General. Eberhardt zaś bez żadnych wstępów zakomunikował oberleutnantowi, że na prośbę SD przekazuje Klossa do dyspozycji standar-tenfuehrera Resmanna.

– Oni potrzebują kogoś – dodał – kto włada obcymi językami i ma jakie takie maniery.

Maniery… właśnie. Odkąd to SD potrzebuje ludzi z kindersztubą? Pierwsze pytanie, jakie zadał mu Re-smann, zmierzywszy go najprzód od stóp do głów, brzmiało:

– Czy nosił pan w życiu smoking, oberleutnant?

– Tak jest – odparł służbiście.

– A frak? – zapytał tamten.

– Raz w życiu – odrzekł i musiał się ugryźć w język, by nie powiedzieć, kiedy. Frak, oczywiście pożyczony, miał podczas ostatniego przed wojną balu sylwestrowego na Politechnice Warszawskiej, gdzie przeniósł się parę miesięcy przedtem, gdy życie w Gdańsku stało się nie do zniesienia. Tańczył ze Stenią, ładną, choć trochę zbyt chudą córką właścicielki mieszkania, w którym wynajmował pokój do spółki z kolegą. Stenia była właściwie dziewczyną tego kolegi, kończącego studia medyka, ale

wypadł mu właśnie dyżur w szpitalu. Z wrażeń tego balu najbardziej utkwiły mu w pamięci lakierki – również pożyczone – były piekielnie ciasne.

– Wystarczy – powiedział Resmann. – Po naszej rozmowie wybierze pan sobie w magazynie kilka cywilnych ubrań. A teraz do rzeczy…

Propozycja (czy można to zresztą nazwać propozycją?), jaką uczynił mu standartenfuehrer, o którym Kloss wiedział, że jest szarą eminencją w wydziale zagranicznym SD, kierowanym osobiście przez Kaltenbrunnera, była nadzwyczaj interesująca. Wyjechać do neutralnego kraju, gdzie nie padają bomby, gdzie ludzie nie wiedzą, co to zaciemnienie, gdzie można pójść do sklepu i kupić wszystko bez kartek. Czy naprawdę są jeszcze takie miejsca na świecie? Wreszcie padła nazwa kraju: Turcja. I miasto: Istambuł.

– Sprawa jest delikatna, oberleutnant – ciągnął Resmann, popijając małymi łyczkami włoski wermut – delikatna, ale i pilna. Do naszej placówki istambulskiej, formalnie jest to konsulat, ale spełnia większość funkcji misji handlowej, wkradł się wróg. Masa ważnych informacji dotarła do Anglików, zanim ustaliliśmy, gdzie tkwi zaraza, gdzie jest źródło przecieków. Teraz wiemy z całą pewnością, że właśnie w Istambule. Oczywiście mógłby pan zapytać, dlaczego nie odwołamy całej istambulskiej placówki do Berlina. Nie muszę panu odpowiadać, ale odpowiem. Po pierwsze dlatego, że zdrajca oczywiście odmówiłby powrotu, a powinna spotkać go zasłużona kara. Ale mniejsza o niego. Wcześniej czy później sprawiedliwość niemieckiej Rzeszy dosięgłaby go w każdym miejscu kuli ziemskiej. Rzecz w czym innym: Turcy niesłychanie przywiązani są do swojej neutralności, ale ta neutralność miewa różne odcienie. Jakiś większy sukces Niemiec sprawia, że mamy wśród nich najlepszych przyjaciół. Niestety, sukcesu dawno nie było, a nieszczęście

stalingradzkie wywołało wzrost nastrojów antyniemieckich. Turkom wystarczy byle pretekst. Odwołanie Grandella (nie powiedziałem panu jeszcze, oberleutnant, że tak nazywa się szef placówki istambulskiej, przepraszam) wraz z całym zespołem mogłoby spowodować trudności w akredytacji kogoś innego, a Istambuł jest nam potrzebny, nie tyle może ze względu na sprawy polityczne, co gospodarcze. Rzadkie metale z Afryki Południowej czy Ameryki Łacińskiej… Skąd byśmy je mieli, gdyby nie Istambuł?

Tak więc zadanie Klossa miało polegać na zidentyfikowaniu agenta Intelligence Service i – jak to subtelnie określił Resmann – unieszkodliwieniu go. Co do pierwszego punktu nie było rozbieżności między Hansem Klossem, oberleutnantem Wehrmachtu, oddelegowanym do dyspozycji standartenfuehrera SD, a agentem o kryptonimie J-23. Na pewno trzeba będzie znaleźć współpracownika Anglików, choćby po to, by go skutecznie ochronić, by ostrzec, że jego działalność jest przedmiotem śledztwa. Dopiero w drugim punkcie programu, jaki wyznaczył mu Resmann, interesy obu wcieleń Hansa Klossa były całkowicie rozbieżne.

Zgodził się, zresztą Resmann dał mu niedwuznacznie do zrozumienia, że nie oczekuje innej odpowiedzi. Zgodnie z jego poleceniem, Kloss miał w ciągu trzech, czterech dni zapoznać się z aktami personalnymi pracowników konsulatu w Istambule, z setkami agenturalnych raportów, czyli mówiąc po prostu, donosów, spoczywających w teczkach akt osobowych placówki istambulskiej, z tej gmatwaniny złośliwości i głupoty, insynuacji i lizusostwa wyłowić rzeczy, które mogłyby się przydać w nowej roli. A poza tym oczekiwała go lektura raportów i sprawozdań misji handlowej dotyczących handlu jutą, jako że Resmann postanowił wysłać go właśnie w charakterze eksperta do spraw włókiennictwa.

Dobre parę wieczorów strawił na studiowaniu notowań giełdowych, sposobów poznawania rozmaitych gatunków surowego włókna, myśląc, że pozostanie mu to w pamięci na zawsze, jak szkolne consecutio temporum, równie jak tamto bezużyteczne, bo przecież juta to tylko pretekst, a jego podwójna rola polegać ma na zupełnie czym innym. Inna rzecz, że studiowanie tych cen i porównywanie ich z aktualnymi notowaniami giełdy dało mu sporo do myślenia. Łańcuszek pośredników, dzięki którym Trzecia Rzesza zdobywała deficytowe surowce, nieźle się obławiał na każdej transakcji. Czy tylko pośrednicy zarabiają na trudnościach materiałowych? Czy pracownicy istambulskiej placówki należą do ludzi, których ręce nie są ani trochę lepkie? Sytuacja przecież wymarzona. Wobec częściowego embarga pewne transakcje załatwia się z ręki do ręki, a spore sumy w twardej walucie przepływają przez te ręce. Trzeba się będzie przyjrzeć temu mechanizmowi – postanowił. Doświadczenie kazało mu przypuszczać, że tam, gdzie w grę wchodzą nielegalnie zdobyte pieniądze, łatwiej znaleźć sprzedajnego informatora. Granica między ordynarną kradzieżą na dużą skalę a zdradą główną jest płynna, niekiedy niedostrzegalna.

Dopił ostatni łyk mocnej i bardzo słodkiej kawy, jeszcze raz rzucił okiem na tajniaka w drugim końcu stołu. Tamten zauważył to spojrzenie, ale nie zmieszał się ani trochę. Zjadł już swoje mięso, do czysta wytarł cynowy talerz białym, pszennym chlebem i teraz modli się zapewne do swego Allacha, żeby człowiek, którego kazano mu śledzić, jak najdłużej siedział w tej chłodnej, półpiwnicznej restauracyjce, żeby nagłym zamiarem wyjścia nie przerwał rozkoszy trawienia. Klossa ogarnęło coś w rodzaju poczucia koleżeństwa z sąsiadem. Mógłby mu właściwie powiedzieć: „Wiesz, bracie, posiedź tu sobie ze trzy godziny, ja tymczasem pozałatwiam swoje sprawy

i przyjdę znowu. Nikt przecież nie sprawdzi, czy wychodziłem z tej restauracji".

Miał właśnie postukać w cynowy talerz dla przywołania restauratora o owłosionym torsie, gdy ten zjawił się sam. Kloss zapłacił dość wygórowany rachunek. Widocznie cudzoziemcy byli rzadkimi gośćmi w tej restauracyjce i jej właściciel postanowił odbić to sobie teraz. Już rozgarniając zasłonę z nanizanych na sznurki koralików, dostrzegł kątem oka, że grubas nerwowo gmera w portmonetce. Kloss ruszył powoli pod górę. Miał jeszcze przynajmniej godzinę czasu, a przed południem nie obawiał się, że policja turecka będzie znała jego marszrutę. Cóż bowiem naturalniejszego nad to, że wysłannik niemieckiego ministerstwa gospodarki odwiedzi niemiecką misję handlową. Jeśli coś może tu wydać się podejrzane, to jedynie, że czyni to dopiero na drugi dzień od swego przyjazdu, zamiast zacząć od tego.