Stanął przed żelazną balustradą. Pod nim huczała ulica; przedłużona mostem nad zatoką Złotego Rogu połączy zachodnią dzielnicę, po której od rana wlókł za sobą grubego tajniaka, z europejskim Istambułem – nazywanym BeVoglu, przekształci się w ulicę nie będącą ani Champs Elisees, ani Unter den Linden, ani Oxford Street, a będącą zarazem każdą z tych trzech ulic równocześnie. Tam właśnie, w pobliżu przystani, skąd odpływa prom do Uskudar, starej, prawdziwie azjatyckiej części miasta, w dzielnicy zamieszkanej przez bogatych greckich kupców, właścicieli wielkich magazynów przy głównej ulicy, ulokowała się niemiecka misja handlowa. Kloss wyciągnął z futerału swoją laikę, pstryknął kilka zdjęć.
Schodząc w dół zauważył, że gruby tajniak zapisuje cos pospiesznie w zielono oprawnym notesie. Kloss pomyślał o Marcie Kovacs. Może dlatego, że miała ciemnozielony płaszcz, a jej torebka i buty były w tym samym odcieniu zieleni, co notes tureckiego policjanta. Pomysiał o niej jako o Marcie Kovacs – choć mógłby przysiąc, że ani imię, ani nazwisko nie są prawdziwe – po prostu tylko dlatego, że znał to jedno – nieprawdziwe. Nie była piękna, o nie, wyróżniała ją spokojna elegancja, jakże rzadka u kobiet ze środkowej Europy w trzecim roku wojny. W tej chwili mógłby przysiąc, że mignęła mu na peronie warszawskiego Dworca Głównego, nim jeszcze zajął miejsce w wagonie pierwszej klasy pociągu Warszawa – Sofia. A może tylko mu się wydaje? Stał na peronie wpatrując się w czerwone oko semafora, spokojny na pozór, niezbyt pewnie czujący się w cywilnym ubraniu, od którego odwykł. Starannie ukrywane zdenerwowanie miało swoje poważne powody. Przydzielony do dyspozycji Resmanna, poddany został – wiedział o tym -szczegółowej inwigilacji. Raz tylko udało mu się niepostrzeżenie zadzwonić do Ludwika, który spełniał ostatnio funkcję łącznika Klossa z centralą, i zawiadomić go prymitywnym szyfrem o decyzji swoich przełożonych. Nie wiedział, czy uda mu się jeszcze raz skorzystać z telefonu, a raczej wiedział, że będzie to niemożliwe. Znał tylko dzień i godzinę swojego odjazdu. Na wypadek takich sytuacji mieli kilkakrotnie wypróbowany system. Ktoś sprzedający gazety lub papierosy kręci się po peronie, a nie ma przecież mc nienaturalnego w tym, ze człowiek szykujący się do podróży kupuje prasę albo papierosy. Moment płacenia jest niesłychanie dogodny do rzucenia mimochodem paru słów lub wręczenia (co bardziej niebezpieczne) maleńkiej, gęsto zapisanej kartki. Tym razem, jak na złość, na peronie nie było nikogo, kto zechciałby go poinformować, czy w miejscu, dokąd posyła go rozkaz jego niemieckich zwierzchników, może liczyć na pomoc swojej centrali. Parokrotnie już zdarzyło mu się pracować w warunkach pozbawienia łączności z centralą i wiedział, że nie ma nic gorszego dla agenta, jak taka sytuacja. Nie chodziło w tym wypadku o instrukcię co ma robić w Istambule, ponieważ sama sytuacja narzucała zadania. Jeśli służbie zagranicznej SD zależy na zdemaskowaniu brytyjskiej wtyczki w niemieckiej misji handlowej, to rola Klossa musi oczywiście polegać na jego ochronie, ostrzeżeniu o niebezpieczeństwie, bacząc równocześnie, by służba Kaltenbrunnera otrzymała pięknie opakowany prezent w postaci człowieka z punktu widzenia hitlerowskiej Rzeszy niewinnego, najlepiej jednak łajdaka sporego kalibru. Ale przecież fakt delegowania go do tego miasta przez Niemców mógłby zostać wykorzystany także dla dobra naszej roboty – myślał, nie chcąc przyznać się nawet przed sobą, że idzie mu przede wszystkim o to, by czuć obok siebie obecność ludzi, którym w sytuacjach najcięższych można bezwzględnie zaufać. By nie korzystając nawet z ich pomocy wiedzieć, że taka pomoc jest możliwa. Stąd z trudem ukrywane zniecierpliwienie.
Już od paru chwil zgasło czerwone, a zapaliło się zielone światło nad torem pociągu, którym miał odjechać, a na peronie nie pojawił się nikt, kto mógłby przypominać człowieka, na którego czekał. Rozległ się przeciągły gwizd, z łomotem trzaskały drzwi pospiesznie zamykanych wagonów, lokomotywa szarpnęła i z wysiłkiem ruszył pociąg. Kloss stał na stopniu gotując się do zatrzaśnięcia za sobą drzwi, gdy zobaczył wybiegającego z tunelu szesnastoletniego chłopaka w kraciastej cyklistówce. Nie mógł się mylić, to musiał być ten, na którego czekał. Może zatrzymała go łapanka, może w ostatniej chwili dostał instrukcje? – przemknęło mu przez myśl. Chłopak nie dawał za wygraną, choć pociąg nabierał szybkości. Biegł wzdłuż wagonów krzycząc „Cafe Rosė", jakby był to tytuł najbardziej sensacyjnego artykułu z codziennej warszawskiej gadzinówki. Dostrzegł widać Klossa zatrzaskującego za sobą drzwi, bo krzyknąwszy jeszcze raz swoje „Cafe Rosė", zwolnił, a potem jakby z rezygnacją zawrócił ku wyjściu.
Nie wiedząc jeszcze, co znaczą słowa wykrzykiwane przez ulicznika, ale nie mając wątpliwości, że przeznaczone były właśnie dla niego, ruszył korytarzem, szukając przedziału, w którym wcześniej zostawił był swoją walizkę. Może dlatego, że zaglądając do przedziałów patrzył przede wszystkim na wysoko umieszczone półki, nie od razu zauważył dziewczynę w zielonym płaszczu. Siedziała wtulona w kąt ławki, wpatrzona w przesuwające się wolno za oknami mury jakichś kolejowych magazynów, na których ktoś odważny wymalował ogromne znaki stylizowanej kotwicy, i niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy skwitowała jego głośne powitanie. Tak, Marta Kovacs (dowiedział się jej nazwiska po kilkugodzinnej jeździe w tym samym przedziale, już w protektoracie Czech i Moraw) była sprytną dziewczyną. Nie manifestowała bynajmniej pragnienia nawiązania znajomości z przygodnym współtowarzyszem podróży, co musiałoby niewątpliwie wzbudzić jego czujność, przeciwnie, czyniła wszystko, by zniechęcić go do prób podejmowania rozmowy. Sprytna dziewczyna i niezła aktorka. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed granicą węgierską, gdy zaczęło w niej narastać zdenerwowanie, a raczej, jak wie to już teraz, poczęła udawać narastające zdenerwowanie, utraciła swój chłód, jakby chciała niwelować przepaść między nimi, wytworzoną długą jazdą w milczeniu. Ale wtedy Kloss był czujny. W drodze bowiem do restauracyjnego wagonu zobaczył (czego ona nie wiedziała) za niedokładnie zasuniętą firanką jednego z sąsiednich przedziałów człowieka, który nie miałby powodu ukrywać przed Klossem swojej twarzy, gdyby nie zamierzał działać przeciwko niemu, samego standartenfuehrera Resmanna…
Scenariusz obmyślony był precyzyjnie. Narastający strach Marty Kovacs, w miarę jak zbliżali się do granicy węgierskiej, musiał się rzucać w oczy. Wreszcie wyznała, jąkając się, że wiezie nieco za dużo papierosów, więcej niż pozwalają na to przepisy celne i gdyby pan Kloss był tak uprzejmy…
Domyślił się, co teraz będzie. Jeśli zgodzi się na przewiezienie paru paczek papierosów przez granicę, stanie się jej wspólnikiem, ponieważ na terenie Węgier pani Kovacs wyzna, że jest czyjąś tam agentką, a w paczce przewiezionej przez Klossa było coś kompromitującego – dokument albo mikrofilm. Prosta droga do szantażu: „musi mi pan dalej pomagać, bo inaczej…"
Obecność Resmanna w szczelnie zasłoniętym przedziale i fakt, że Marta podróżuje z bronią (gdy wyszła na chwilę z przedziału, wprawnie obmacał spoczywającą na półce mufkę i wyczuł znany kształt damskiej „piątki"), wykluczył możliwość, iż Marta Kovacs jest naprawdę pracownikiem któregoś z alianckich wywiadów lub organizacji podziemnej jakiegoś okupowanego kraju. Więc sprawa jasna. Mógł oczywiście odmówić Marcie Kovacs tej drobnej uprzejmości, likwidując cały misternie sklecony plan, ale po pierwsze – korciło go, aby się przekonać, czy się nie myli, po drugie zaś -wiedział, ze jeśli SD istotnie postanowiło go jeszcze raz sprawdzić, to znajdzie wkrótce inną okazję poddania go próbie. A on wolał mieć to już poza sobą.