Выбрать главу

– Chce pan powiedzieć, że znali układ pola minowego?

– Nie mogę wykluczyć – zachmurzył się Kloss. Zamilkł, bo z zatrzymanego przed chwilą pociągu wyszedł jakiś młody porucznik i podszedł do rozmawiających. Spostrzegłszy Brocha, zaczął już formułkę: „Panie majorze…", ale Broch machnął ręką.

– Co się stało?

– Może pan wracać – powiedział Broch. – Zaraz odjeżdżacie. – Gestem posłał sierżanta w stronę lokomotywy. Sierżant biegł niemrawo, jakby był spętany, prawdopodobnie miał na sobie kilka warstw odzieży. Pociąg gwizdnął cicho, jakby w obawie, że głośniejszy gwizd może wywabić z okolicznych lasów inne oddziały groźnych polskich bandytów.

Broch wziął Klossa pod ramię, podprowadził do terenowego samochodu. Silnik dygotał rytmicznie, szofer bał się widać trudności z uruchomieniem samochodu.

– To już druga próba wysadzenia wiaduktu – rzekł Broch. – Bardzo im na tym zależy.

– Dziwi się pan? Najkrótsza linia komunikacyjna z frontem.

– Coraz bliżej ten front, Kloss – zmarkotniał Broch. – Czy wierzy pan jeszcze, że kiedyś byliśmy pod Moskwą?

– Nie ma powodów do niepokoju – stwierdził Kloss, wskazując głową przysłuchującego się rozmowie szofera, który ćmił ogarek papierosa, skrywając go w półprzy-mknięte) dłoni.

– Jazda! – rzekł Broch do szofera. I dopiero gdy samochód nabrał szybkości, a łoskot pracy silnika zagłuszał ich słowa, powiedział: – Dziękuję, Kloss.

– Abwehra musi czuwać nad morale armii – odpowiedział z uśmiechem Kloss. Samochód wjechał już na wybrukowane kocimi łbami uliczki miasta.

– Zatrzymaj się – klepnął szofera w ramię – mam tu coś do załatwienia.

– Nie zapomniał pan o przywitaniu Nowego Roku? Szykuję niespodziankę.

– Czekam, majorze. Tak, jak się umówiliśmy, koło jedenastej możemy zacząć nasze wielkie picie.

– Tak – pokiwał głową Broch – możemy się jeszcze tylko upić. – Dał znak kierowcy. Samochód ruszył ostro.

Broch – myślał Kloss, mijając biedne domki przedmieścia. – Smutno ci, Broch. Jesteś inteligentny, nie oszukają cię dęte komunikaty OKW, jesteś zbyt dobrym oficerem, żeby wierzyć w „skracanie frontu" i „zwycięskie odrywanie się od nieprzyjaciela". Czujesz, że wszystko zdycha., że coraz bliżej końca, ale nie potrafisz nic zrobić.

Kloss lubił nawet Brocha, cenił jego lojalność, jakąś -rzec by można – skautowską przyzwoitość. Broch jest bezpośredni, chętnie przestaje z młodymi oficerami. W jego wieku, z jego wiedzą powinien być już generałem. Był kiedyś w OKW, zapowiadał się na tęgiego sztabowca, ale różnica zdań, jakaś krytyka decyzji genialnego wodza, którą ktoś usłużny natychmiast zakomunikował gdzie trzeba, skończyła błyskotliwie zapowiadającą się karierę oficera. A przy tym wszystkim Kloss wie, że Broch jest ślepy. Ślepy jak oni wszyscy, młodzi oficerowie z pierwszej wojny, późniejsza kadra Reichs-wehry, dziś trzon niemieckiego dowództwa. Jeśli się zdobędą wreszcie na spóźniony odruch buntu – Kloss przypomniał sobie zeszłoroczne wydarzenia lipcowe – to ma on na celu jedynie pozbycie się głupiego gefreitera; jakby generałowie niemieccy mieli jakąkolwiek szansę uratowania Trzeciej Rzeszy przed ostateczną klęską.

Minął placyk ze sterczącymi w górę ruinami spalonej synagogi, wszedł w wąską uliczkę, pustą o tej porze; choć zaczynało już świtać, jeszcze obowiązywała godzina policyjna. Minął drewniany, niegdyś pomalowany na żółto dom z szyldem zegarmistrza, rozejrzał się, zrobił ze trzy kroki wzdłuż wysokiego płotu ze szczelnie zbitych desek i nacisnął furtkę, która ustąpiła, mimo że wielka, zardzewiała kłódka zdawała się wskazywać, że furtka nie używana jest od lat. Znalazł się na tyłach żółtego domu, przez szparę w okiennicy prześwitywała blada smuga światła. Trzykrotnie zapukał w okiennicę; a kiedy drzwi uchyliły się, wszedł pewnie w mrok wielkiej sieni, minął jeden i drugi ciemny pokój, by znaleźć się w izbie przylegającej do sklepu zegarmistrza, oświetlonej migotliwym płomyczkiem karbidówki. Mężczyzna o ziemistej cerze i głęboko wpadniętych oczach zdjął słuchawki, położył je obok oksydowanego pudła krótkofalówki i pytająco spoglądał na Klossa.

– Znowu nic – powiedział Kloss ze złością. – Co za idiotów posyłacie na ten wiadukt! Wybuch zerwał trochę tynku z filara, to wszystko.

– Ciotka Zuzanna – mężczyzna przejechał dłonią po powiekach, jakby chciał z nich zdjąć senność – ciotka Zuzanna żąda, żebyśmy uporali się z tym wiaduktem najpóźniej do siódmego stycznia.

Kloss uśmiechnął się. Uśmiecha się, ilekroć słyszy „ciotka Zuzanna", choć słyszał wielokrotnie i sam nieraz używał tego kryptonimowego określenia ich centrali. Podał radiotelegrafiście papierosa, patrzył, jak tamten z lubością wciągnął w płuca porcję dymu. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo ten człowiek jest zmęczony. Nie mógł się powstrzymać od ostrych słów, już ich żałuje -zegarmistrz przecież nie zawinił. Położył na stole ledwie napoczętą paczkę papierosów juno.

– Umów mnie z Bartkiem – rzekł kierując się do wyjścia – sam z nim muszę pogadać.

3

Nie minęło pół godziny, a Edyta wiedziała już niemal wszystko o swojej współlokatorce i nowej koleżance. Greta ucieszyła się, naprawdę się ucieszyła z przyjazdu Edyty Lausch; Edyta jest jej rówieśniczką, a w parę minut po przyjściu do tego kiepsko umeblowanego pokoju, służącego za hotel pracownikom cywilnym, kolejarzom i dziewczętom ze służby pomocniczej, Greta zapraponowała Edycie, żeby mówiły sobie po imieniu. Już naprawdę miała dość poprzedniczki Edyty, kilka dni temu odesłanej do Vaterlandu z powodu rozstroju nerwowego.

– Cieszę się, że będę z tobą – paplała Greta – tak mi zbrzydła tamta wariatka. Wszystko jej przeszkadzało: dym z papierosów, bałagan w pokoju, a raz, gdy wzięłam przez omyłkę jej ręcznik, myślałam, że do mnie strzeli! Sypiała z rewolwerem pod poduszką. Przedtem była w Mińsku, pracowała w gestapo, miała zawsze rewolwer pod poduszka. Chora, zupełnie chora. My wszyscy robimy się tutaj chorzy. To ponure miasto. Bez przerwy słyszymy o jakichś napadach polskich terrorystów. Nie ma dnia, by któryś z naszych nie zginął.

– Wiem – rzekła Edyta – byłam już w tym mieście. Nie lubię tego miasta.

Układając w przydzielonej jej połówce szafy swoje fatałaszki przypomniała sobie znowu tamtą noc sprzed niemal czterech lat. Razem z małym, śmiesznym wiedeńczykiem, kapitanem Schneiderem, gdy zdołał ją wreszcie uspokoić, pobiegli na górę. Na pierwszym piętrze, w reprezentacyjnym apartamencie mieszkał miejscowy amtsleiter. Kilka dni wcześniej wyjechał do Berlina, wezwany prawdopodobnie w sprawie likwidacji problemu żydowskiego. Miasto było już w tym czasie Judenfrei, miejscowych Żydów, stłoczonych początkowo w ciasnych uliczkach dzielnicy Zatorze przesiedlono do getta Warszawy i Łodzi. W domu została żona amtsleitera, wysoka blondynka o pięknych, upiętych w kok włosach, którą Edyta znała z widzenia, i ich córeczka, dwuletnia, niebieskooka beksa. Kiedy weszli ze Schneiderem na pierwsze piętro, Edyta zauważyła najpierw, że stojącej w niszy gipsowej rzeźbie odtrącił ktoś dłoń, dopiero potem zobaczyła uchylone drzwi do mieszkania amtsleitera. Schneider wszedł pierwszy, z odbezpieczonym rewolwerem w dłoni. Reflektor jego latarki wyławiał z mroku zmierzwioną pościel, porozrzucane papiery, poprzewracane meble. W pewnym momencie zgasił latarkę, chwycił Edytę za ramię.

– Proszę zejść do mnie i zatelefonować do gestapo – a kiedy Edyta zrobiła krok naprzód, jakby chciała się upewnić w swoim przypuszczeniu, zatrzymał ją gwałtownie. – Proszę dalej nie wchodzić. Kobieta i dziecko nie żyją.

– To polscy bandyci – powiedziała wtedy Edyta.