– Wygląda na zwykły rabunek – odparł Schneider i potem dodał: – Amtsleiter dobrze się musiał obłowić przy likwidacji getta.
Edyta chciała zaprotestować, wtedy nie mogło się jej pomieścić w głowie, żeby wysoki niemiecki urzędnik, wyznaczony na to stanowisko przez wodza i partię, mógł robić to, co sugerował Schneider. Ale nie zaprotestowała, nie mogła wydobyć głosu. Jakże nienawidziła wtedy Polaków, tych dzikich podludzi, którzy wdzierają się nocą, aby mordować niemieckie kobiety i dzieci.
Greta musiała zauważyć, że Edyta jej nie słucha. Zamilkła nagle.
– Mów dalej, słucham – powiedziała Edyta, jakby bała się ciszy. W rzeczywistości równocześnie z obrazem, który tkwił w jej pamięci i przesuwał się przed jej wzrokiem jak film, słyszała gadaninę Grety, która opowiadała właśnie, jak realizuje się niezbyt skomplikowaną filozofię życiową: nie pamiętać o wojnie, nie myśleć o niczym, bawić się, pić, używać życia. Była przy tym sentymentalna, jakieś przypadkowe, przelotne związki z mężczyznami nazywała wspaniałymi przygodami, cudownymi przeżyciami, wielkimi miłościami jakby zapominając, że pięć minut temu, gdy opowiadała o Horście, a nie o Fryderyku, także powiedziała: to była największa miłość mojego życia. Greta uważała widocznie, że znalazła w Edycie przyjaciółkę i przyszłą współuczestniczkę w jej przekonaniu szampańskich, a w istocie przecież żałosnych pijatyk w oficerskim kasynie, a Edyta nie miała ochoty wyprowadzać jej z błędu, pomyślała tylko, że jej poprzedniczka miała istotnie niezbyt lekkie życie z Gretą. Ale była zadowolona, że Greta nie przestaje mówić, że ona może jeszcze raz myślami wrócić do wydarzeń sprzed czterech lat.
Niedługo już zabawiła w tym mieście. W kilka dni po pamiętnej nocy dostała zalakowaną kopertę z rozkazem wyjazdu. Była w Salonikach, potem w południowej Francji, potem w Wiedniu. Poznawała podbitą Europę – turystyka mimo woli – rzucana to tu, to tam, decyzją anonimowych sztabów, którymi kierował mózg największego wodza w dziejach Niemiec. Tamtego dnia mały, śmieszny kapitan Schneider odprowadzał ją na dworzec, emablował ją z nieco staroświecką galanterią wiedeńskiego radcy sądowego, którym był istotnie w cywilu. Edyta dziwiła się, dlaczego prowadzi ją zakamarkami wąskich uliczek, myślała, że Schneider omija śródmieście, kluczy dłuższą drogą, żeby być dłużej z nią sam na sam, bawiło ją to troszkę; dopiero kiedy doszli do stacji usytuowanej nieco wyżej, tak że widać było rozciągające się miasto z kwadratowym rynkiem, Edyta zrozumiała, jakiego to widoku chciał jej oszczędzić wiedeński eks-prawnik. W przeźroczystym powietrzu wznosił się niebieskawy dymek salwy karabinowej, to zwróciło jej uwagę, spojrzała w stronę białych murów kościoła, zobaczyła zbity tłum padających, podciętych salwą.
– Pięćdziesięciu – powiedział Schneider. – W odwet za żonę i dziecko amtsleitera – dodał.
– Tam było tylko dwóch – powiedziała wtedy Edyta, nie dlatego, aby zamierzała litować się nad skoszonymi salwą, lecz w przebłysku elementarnej sprawiedliwości. Schneider nic wówczas nie odpowiedział, może pamiętał, że wtedy, w noc morderstwa wymknęło mu się zdanie niezbyt pochlebne dla amtsleitera i bał się Edyty, może i dla niego, obytego z wymiarem sprawiedliwości, dysproporcja tych dwóch śmierci i tych pięćdziesięciu była zbyt uderzająca. Spojrzał tylko na zegarek i Edyta zrozumiała, że trzeba się pospieszyć.
Ręczniki były już ułożone, świeża pościel leżała na łóżku, należącym do niedawna do kobiety, która rozchorowała się od pobytu w Rosji i Polsce. Greta gorliwie rzuciła się, by pomóc Edycie w powlekaniu kołdry. Mówiła przy tym bez przerwy. Teraz o jakimś chłopaku, na którego ma „cholerną chrapkę". Może dlatego, że, w przeciwieństwie do innych, zupełnie nie zwraca na nią uwagi.
– Wysoki, przystojny blondyn – mówiła Greta – szaleję za blondynami, a on ma coś w twarzy, coś tajemniczego, jest chwilami jakby nieobecny. – W tym roku się nie udało, ale w przyszłym Greta obiecuje, że owinie sobie oberleutnanta Klossa wokół palca.
– Jak on się nazywa? – zainteresowała się nagle Edyta.
– Oberleutnant Hans Kloss. Czyżbyś go znała? – Greta była niemal zdumiona, że Edyta przerwała milczenie, jakby przywykła, że jej monologowanie bywa nie przerywane.
– Mój Boże, Hans! Po tylu latach! Czy on mnie pozna?
– Naprawdę go znasz, Edyto? Błagam, umówmy się gdzieś razem, poznaj mnie z nim! To kamień, nie mężczyzna.
Edyta uśmiechnęła się na wspomnienie czegoś miłego i dalekiego. Nareszcie coś przyjemnego w tym dniu złych wspomnień. Sięgnęła do walizki, wyciągnęła kopertę z plikiem zdjęć, szukała w nich długo, nim znalazła starą, zżółkła już, amatorską fotografię…
– Poznajesz go? – spytała.
– Przecież to jakiś smarkacz.
– Zdjęcie jest z trzydziestego szóstego roku – rzekła Edyta. Odwróciła fotografię, spojrzała na dedykację. Greta czytała, zaglądając jej przez ramię: „Edycie, o której nigdy nie zapomnę – Hans".
– Podobny?
– Jakby trochę – odpowiedziała Greta. – Oddaję ci go, jest twój. Ja zresztą mam tu chłopaka – dodała z nieco sztucznym ożywieniem – nazywa się Brunner, gestapowiec, też przystojny, wiesz, taki typ silnego mężczyzny… – A widząc, że Edyta ciągle spogląda na dedykację, westchnęła: – Będziesz miała okazję, moja kochana, przekonać się, czy mężczyźni dotrzymują słowa.
4
Kloss miał zwariowany dzień. Najpierw ściągnęli go o świcie do tego pechowego wiaduktu, potem – ledwo zdążył się ogolić i zjeść kromkę chleba ze sztucznym miodem, przygotowaną przez Kurta – otrzymał wezwanie do generała. Parząc usta wypił namiastkę kawy, przebiegł kilka ulic wiodących do sztabu zgrupowania i przez dwie godziny musiał wysłuchiwać pouczeń i dobrych rad dotyczących rozplanowania pól minowych. Taki tylko pożytek z tej konferencji, że Kloss mógł się dowiedzieć o nowej dyslokacji artylerii, a ta wiadomość na pewno zainteresuje „ciotkę Zuzannę". Zanim dotarł do siebie, do komendantury, musiał pojechać na drugi koniec miasta, do magazynów kwatermistrzostwa, gdzie miały czekać i naprawdę czekały na niego butelki wina, podarowane mu przez kwatermistrza, mały rewanż za kiedyś oddaną przysługę, ale w magazynach był tłok, pułki fasowały przydziały wódki i papierosów, specjalną, zwiększoną rację z okazji Nowego Roku. Kiedy wreszcie, obładowany niemiłosiernie, wrócił z winem i paroma paczkami dobrych cygar, zapodział się gdzieś Kurt, który miał na niego czekać w komendanturze. Kloss domyślił się, że Kurt polazł do kasyna, gdzie ma dziewczynę, musiał więc wydzwaniać, szukać go, nie bacząc, że stoi mu nad głową feldfebel Jakobs, jego kancelista, z jakimiś pilnymi papierami, wymagającymi akceptacji oberleutnanta.
– Zanieś te parę butelek do domu – powiedział wreszcie do Kurta, gdy ten się zjawił z miną mocno skruszoną. – Jedną butelkę możesz sobie wziąć, wypijcie z Marge-ntą za moje zdrowie.
– Dziękuję, panie oberleutnant – wyprężył się Kurt zadowolony, że znowu mu się upiekło.
– Ale mieszkanie musi być wypucowane na medal.
– Oczywiście, panie oberleutnant – odwrócił się na pięcie, stuknąwszy przedtem obcasami i omal nie wpadł na sturmfuehrera Brunnera, który jak zwykle niespodziewanie stanął w drzwiach.
– Serwus, Hans. Musimy pogadać. Słyszałeś, że partyzanci zrobili nam brzydki kawał?
– Usiłowali – odparł Kloss podsuwając mu krzesło.
– Po Nowym Roku przetrzepiemy im skórę, Ściągamy rezerwy z całego gubernatorstwa – nie skorzystał z krzesła, przeszedł się po pokoju z rękami założonymi do tyłu.
– Więc pogadamy po Nowym Roku – uciął Kloss. Brunner spojrzał nań ze zdziwieniem, jeszcze chwilę stał na środku pokoju, jakby na coś czekał.