Skądś z daleka doszedł pomruk artyleryjskiej kanonady; każdy niemiecki grenadier wiedział, że wróg jest tuż -tuż i chyba już ani Pfister, ani nawet SS-man Kussau nie wierzyli, że Rega stanie się rubieżą zagradzającą drogę w głąb Rzeszy. „Wytrzymajcie, fuehrer na was patrzy"
– odczytał dziś generał depeszę z OKW. Potem powiedział: „Obronić albo wysadzić", ale znaczyło to po prostu: wysadzić w odpowiednim momencie, by przez ten most nie mogły przetoczyć się czołgi T-34 budzące postrach na setkach kilometrów od Wisły do Wrocławia i Wału Pomorskiego. Właśnie dlatego rozkazano zaminować most, a dowódca ochrony czeka tylko na telefoniczny rozkaz generała…
Z placyku rozbiegały się gwiaździście uliczki, jedną z nich powinna być Dőberitzstrasse, czyli Dobrzycka. Kloss dostrzegł z daleka tabliczkę, ale zanim skręcił, rozejrzał się jeszcze dokładnie, sprawdził, czy nie jest śledzony, czynił to jednak raczej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby. Nikt w tym Forburgu, który jutro będzie znów Osiekiem, nie zwracał uwagi na kapitana Wehrmachtu. Od mostu na Redze piął się w górę, a potem wlókł dalej właśnie Dobrzycka, ponury pochód uchodźców. Drabiniaste wózki, które najczęściej ciągnęły kobiety, tłum starców i dzieci zaglądających łakomie do okien nie opuszczonych jeszcze domów, szczęśliwi posiadacze rowerów usiłujący przepchać się na czoło kawalkady… Od czasu do czasu tłum nagle gęstniał, rozlegały się ostrzegawcze krzyki, kto nie zdążył zepchnąć wózka na pobocze, tracił dobytek pod gąsienicami idących na wschód transporterów i dział pancernych. Żołnierze w hełmach spoglądali ponuro na uchodźców. Więc tak wyglądał ich odwrót; Kloss nie czuł litości, oto nadeszło nareszcie to, na co od lat czekał.
Przyspieszył kroku. Numer 64 powinien być gdzieś przy końcu ulicy. „Mieszka samotnie i w dobrym punkcie" – powiedział łącznik podając Klossowi ten adres we Fryburgu. Dywizja Pfistera przybyła tu poprzedniego dnia jako drugi rzut obrony, ale Kloss w ciągu dwunastu godzin zdążył już zebrać sporo informacji mogących zainteresować dowództwo nacierających na tym odcinku polskich formacji. Sądził, że fryburski kontakt umożliwi mu nawiązanie łączności i przekazanie raportu. Więc przede wszystkim system obrony mostu i pułk grenadierów z rezerwy OKW, który w nocy przerzucony zostanie do lasu Weipert… Mówił o tym przed godziną Pfister; gdy wezwał do siebie Klossa i kapitana Kussau, przydzielonego do nich z rozbitej nad Wisłą dywizji SS. Pfister… typowy Prusak, niemal podręcznikowy okaz oficera Wehrmachtu, dla którego nie istnieje nic poza aktualną sytuacją na powierzonym mu odcinku.
– Oczekuję od panów szczególnie precyzyjnego wykonywania rozkazów – oświadczył.
Obaj, Kloss i Kussau, powiedzieli „tak jest", ale potem Kloss odważył się zapytać:
– Pan generał sądzi więc, że nieprzyjaciel przełamie naszą obronę na rzece?
– Ja nie sądzę – odrzekł Pfister. -Ja przewiduję każdą możliwość. Ten most nie zniszczony nie może wpaść w ich ręce. Ale rozkaz wysadzenia mogę wydać tylko ja i wydam go dopiero wówczas, gdy stanie się to absolutnie konieczne.
Potem poinformował ich właśnie o pułku przydzielonym z rezerwy i lokującym się w lesie Weipert, a następnie bez pauzy, tym samym obojętnym tonem, zaczął mówić o sprawie porucznika Kahlerta.
– Postawić przed sądem polowym i rozstrzelać – generał nie przewidywał dyskusji ani wątpliwości.
Kloss rozumiał, ze me wolno mu protestować, że los tego oficera jest przesądzony. Dojrzał zadowolenie we wzroku SS-mana Kussau; ten nie lubił Kahlerta. Nic dziwnego! Kahlert, student z Wiednia, był jednym z najprzy-zwoitszych oficerów dywizji i niezbyt starannie ukrywał swą pogardę dla ludzi z SS.
– Kahlert – ciągnął generał – wbrew rozkazowi oddał bolszewikom wieś Klaudorf.
– Nie mógł się tam utrzymać – Kloss jednak zareagował. – Zajął lepsze pozycje obronne.
Popatrzyły na niego szklane oczy generała.
– Zna pan rozkaz fuehrera, kapitanie. Trzeba dać przykład.
Kloss już nie protestował. Pomyślał o Simone, drobnej Francuzce, która pracowała w kasynie dywizji i od wielu miesięcy była kochanką Kahlerta. Sądzili, że dociągną do końca wojny…
Kloss mijał już ostatnie zabudowania Dőberitzstrasse i zobaczył nareszcie numer 64. Niewielki, drewniany domek otoczony ogródkiem, metalowa tabliczka z nazwiskiem właściciela. Przeczytał: Thomala.
Otworzył mu drzwi siwy mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Jego twarz wydawała się tak swojska, że Kloss, wbrew instrukcji, wypowiedział pierwszy człon hasła rozpoznawczego po polsku:
– Czy to pan odwiedza w Berlinie ciotkę Elizę?
– Tak – odrzekł cicho Tomala. – Ciotka Eliza mieszka przy Alexanderplatz.
Wprowadził go do niewielkiego pokoju, jakich Kloss widział setki w tych wioskach i miasteczkach. Haftowane makatki, atłasowe poduszki, wyszywane napisy. Tylko obraz Matki Boskiej Częstochowskiej na ścianie kontrastował z tym po niemiecku mieszczańskim wnętrzem.
Tomala postawił na stole butelkę i dwa kieliszki. Spoglądał jeszcze na Klossa z odrobiną nieufności, przyzwyczajał się powoli, trochę po chłopsku kluczył i nie od razu przystąpił do rzeczy.
– Dobrze, że jesteś – stwierdził wreszcie. Od pierwszej chwili mówił Klossowi per „ty". – Jutro rozpoczynamy akcję „Liść dębu".
– „Liść dębu" – powtórzył Kloss – cóż to za akcja?
– Nie mówiono ci? -W głosie Tomali zabrzmiała znowu nieufność.
Kloss spokojnie zapalał papierosa.
– Jestem na tym terenie od wczoraj. – On też obserwował uważnie Tomalę. Wiedział z doświadczenia, że w konspiracji najniebezpieczniejsze jest zawsze nawiązywanie nowego kontaktu. Tomala od pierwszej chwili budził zaufanie, ale Kloss nie przestawał być czujny.
– Akcja „Liść dębu" planowana jest już od tygodni – wyjaśniał tymczasem Tomala. Chodzi mianowicie o to, by uchwycić most na Redze w momencie rozpoczęcia natarcia i utrzymać go do nadejścia naszych oddziałów. Nie wolno dopuścić, by Niemcy zdążyli zniszczyć most.
– Kto to ma wykonać? – zapytał Kloss.
Tomala milczał sporą chwilę.
– Pojutrze o czwartej rano na polanie na zachód od lasu Weipert wyląduje grupa naszych spadochroniarzy -powiedział wreszcie. – Przeprowadzę ich przez las do Fryburga. Zaatakują załogę broniącą mostu w momencie rozpoczęcia natarcia.
Kloss zerwał się z krzesła. Chodził szybkimi krokami po pokoju. Przez las Weipert! Co za szaleństwo! Przecież w tym lesie stacjonuje pułk pancernych grenadierów!
– Akcję trzeba natychmiast odwołać! – krzyknął. – I zmienić plany!
Tomala patrzył na niego nie rozumiejąc.
– Dlaczego?
– Nawet mysz nie prześliźnie się przez las Weipert.
– Był czysty jeszcze dzisiaj. Tę informację sam przekazałem.
– Do dzisiaj – powiedział Kloss.
Tomala sięgnął po kieliszek. Jego ręka drżała.
– Ja już nic nie mogę zrobić.
– Chcesz, żeby chłopcy zginęli?
– Ja już nic nie mogę zrobić – powtórzył. -Widzisz, łącznik zrzucony przed miesiącem z radiostacją ulokował się gdzieś w Dobrzycach. Nawet ja nie wiem, gdzie.
– Jak to nie wiesz?! Nie masz kontaktu?
– Tylko przez naszego człowieka w Dobrzycach. Nazywa się Weiss. Przyjeżdżał tu raz na tydzień. Ale teraz drogi są zajęte, nie ma żadnej komunikacji…
– Trzeba natychmiast kogoś posłać do tego Weissa. Wiesz, gdzie go szukać?
– Znam adres. Właściwie… – Kloss wiedział, że To-mala nie powinien mu mówić, ale sytuacja była wyjątkowa. – Bautzenstrasse 28.
– Trzeba natychmiast kogoś posłać. To wszystkiego dwadzieścia parę kilometrów.
Tomala milczał. Dopiero teraz Kloss dostrzegł, że stary mężczyzna jest zmęczony. Pod oczyma miał sine plamy, wargi wyschnięte. Ciągnie ostatkiem sił – pomyślał.
– Ilu i jakich masz ludzi? – zapytał łagodniej.
– Nowych – powiedział Tomala. – Tylko nowych. Kiedyś mieszkało tu sporo Polaków – zaczął mówić nagle szybciej – cała ulica Dobrzycka to byli właściwie Polacy. Nie doczekali. Ja też pewno nie doczekam.
– Jakich masz ludzi? – powtórzył Kloss.
– Jest Janka, Polka pracująca u sąsiadów. Sąsiedzi już uciekli. Jest mój wnuk Erwin. Ma dopiero szesnaście lat. Jest jeszcze paru chłopców z Polski wywiezionych tu na roboty, ale nie zdążę ich tak szybko zawiadomić.
– Rozumiem. – Kloss spacerował po pokoju. Stanął przed zbiorową fotografią wiszącą nad komodą.
– Miejscowa Polonia – powiedział cicho Tomala. – Z tych na zdjęciu pozostałem tylko ja… Może ktoś przeżyje obóz.
– Nie należało przechowywać tego zdjęcia. A w każdym razie nie należało wieszać go na widocznym miejscu – stwierdził sucho Kloss. Usiadł naprzeciwko Toma-li i także poczuł się zmęczony.
Jeszcze dwa miesiące – pomyślał – może trzy miesiące.
– Musisz posłać tę Jankę i swojego wnuka – oświadczył – nie ma innej rady. Niech idą do Dőberitz, do Dobrzyc – poprawił się natychmiast – dwiema różnymi drogami. Jedno z nich musi dojść. I to jeszcze dzisiaj. Weiss zdąży przekazać meldunek.
– Erwin ma szesnaście lat – szepnął Tomala. -Janka niewiele więcej…
– Trudno. Zrobisz, jak powiedziałem. Pamiętaj, że jeśli nie nadamy meldunku, nasi spadochroniarze zginą w lesie Weipert, a Niemcy zdążą wysadzić most.
– Zawołać ich natychmiast?
– Zawezwiesz ich potem. Nie powinni mnie widzieć. W jaki sposób dowiemy się, że meldunek został nadany i akcja odwołana?
– Dwa razy dziennie: o godzinie 7.30 rano i dwudziestej wieczorem w paśmie piętnastu megaherców nasi nadają dziewięć taktów Poloneza As-dur Chopina.
– Co to znaczy?
– Jest polonez, będzie akcja. Nie będzie poloneza, akcja odwołana.
– Rozumiem.
– No dobrze, ale jeśli nasza grupa nie przybędzie, w jaki sposób uniemożliwić wysadzenie mostu?
– Pomyślimy – powiedział Kloss. – W meldunku trzeba zaproponować inne miejsce zrzutu. – Wyjął z torby mapę i długo ją studiował. – Może na południe od Forburga. Od Osieka – poprawił się znowu.
Tomala przetarł okulary.
– Chyba tak – powiedział – chyba tak. Jeśli tam jest czysto.
Na ulicach i polach pokrytych jeszcze śniegiem leżała mgła. Kloss stanął na rynku, rozejrzał się, był to już odruch, zapalił papierosa. Po chwili wiedział już, co go zaskoczyło: cisza. Działa na wschodzie milczały. Oznacza to zapewne – pomyślał – że jutro albo pojutrze… Tak, najdalej pojutrze, parę godzin po lądowaniu spadochroniarzy, lądowaniu, do którego nie wolno dopuścić…