– Panienka pójdzie prosto, potem na lewo…
Już z daleka zobaczyła rząd wypalonych domów, szła wzdłuż nich parę minut. Czyżby numer 28?… Nie, ten dom ocalał. Dwupiętrowa kamieniczka na skrzyżowaniu, brama wejściowa otwarta. Na pierwszym piętrze zobaczyła miedzianą tabliczkę z nazwiskiem „Hans Weiss". Udało się! Poprawiła włosy i odpoczęła chwilę, zanim nacisnęła dzwonek. Tak jak polecił stary Tomala: trzy razy krótko, raz długo…
Otworzył jej człowiek w czarnym mundurze. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, cofnąć się lub rzucić do ucieczki, wciągnął ją do przedpokoju. Drugi, z pistoletem w dłoni, czekał już w drzwiach.
– Mamy ptaszynę, co? – wybuchnął śmiechem. – Wiedziałem, że ktoś przyjdzie.
Janka, pchnięta brutalnie, znalazła się w niewielkim pokoju. Na podłodze, wśród wyrzuconej z szaf bielizny? książek i papierów, siedział starszy mężczyzna, po twarzy spływała krew.
– No, panie Weiss – powiedział gestapowiec z pistoletem. – Teraz zaczniesz mówić. Kim jest ta panienka?
Weiss milczał.
Drugi Niemiec w mundurze sturmbannfuehrera podszedł do Janki i lufą pistoletu przejechał po policzku dziewczyny.
– Posłuchaj, moja mała… Nazywam się Knoch. Zapamiętaj to nazwisko, bo jeśli przeżyjesz parę tygodni, będzie ci się śniło po nocach. Zapamiętałaś?
– Tak.
– Jak się nazywasz?
Janka milczała.
– Jak się nazywasz? – ryknął. – I gadaj zaraz, kto cię przysłał.
Przymknęła oczy i zdawało się jej, że jest znowu w lesie. Spadała w jamę, jama była bardzo głęboka i nie poczuła nawet uderzenia, które rzuciło ją na podłogę.
4
Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta rano. Szosą ciągnął znowu sznur uchodźców, niechętnie spychano wózki na pobocze, ustępując przed motocyklem. Kloss jechał powoli, a gdy dotarł do lasu, skręcił w bok, wąską dróżką zanurzył się w gęstwinę. Zatrzymał silnik. Tu na pewno nikt go nie widzi. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył tablice rejestracyjne. Postanowił zachować jak najdalej posuniętą ostrożność; zdawał sobie sprawę, że gra jest ryzykowna, a stawka bardzo wysoka. Jeśli ktoś w Dobrzycach zanotuje nawet numer jego motocykla, na nic mu się to nie przyda. Zmienił tablice, te właściwe schował do kieszeni płaszcza i ruszył z powrotem do szosy. Musi być w Dobrzycach jak najwcześniej, musi dotrzeć do tego Weissa, bo jeśli kontakt nie istnieje albo meldunek nie może być nadany, trzeba będzie… Miał już plan, właściwie zarys planu, ale zdawał sobie sprawę z rozmiaru ryzyka… Najpierw należy spróbować nawiązać kontakt. Dlaczego łącznicy nie dotarli? Zatrzymano ich po drodze? Nie zastali Weissa? Miał jeszcze nadzieję, gdy o 7.30 rano nastawiał radio na falę piętnastu megaherców. Słyszał szum i trzaski, pomyślał: nie nadadzą, ale już po paru sekundach usłyszał dźwięki Poloneza As-dur. Akcja nie została odwołana! O czwartej nad ranem spadochroniarze wylądują na zachód od lasu Weipert i nieuniknienie zetkną się z żołnierzami pułku grenadierów pancernych. Niemcy wysadzą most. Nie mógł do tego dopuścić! Musiał sam działać.
Dobrzyce nie leżały już w zasięgu ich dywizji, należało więc znaleźć jakiś pretekst motywujący wyjazd. Zastanawiał się właśnie nad tym, gdy zjawił się feldfebel wzywający go do generała.
U Pfistera zastał już paru oficerów. Był promieniejący i wyświeżony Kussau, był porucznik Walter i kapitan Koellert, był także dowódca ochrony mostu, saper, major Vogel. Generał pochylał się nad mapą.
– Natarcia przeciwnika spodziewam się w najbliższych dniach – ogłosił. – Może nawet w najbliższych godzinach. Fuehrer przywiązuje ogromną wagę do linii Regi… Otrzymaliśmy rozkaz: ani kroku w tył. – Spojrzał na swoich oficerów. Stali nieruchomo, żaden z nich nie zamierzał zabierać głosu. Tylko Kussau chrząknął aprobująco.
Kloss patrzył przez okno na most i poszukiwał bezskutecznie pretekstu: jak umotywować wyjazd do Dőberitz? Nic nie mógł wymyślić, czuł, że to nader wątpliwe, by generał zechciał pozwolić na opuszczenie sztabu. Okazało się jednak, że pretekst był zbyteczny. Pfister wydał najpierw, a właściwie powtórzył rozkazy dla dowódcy saperów Vogla. „Most wysadzić wyłącznie na moje polecenie, otrzymacie je, gdy zaistnieje bezpośrednie zagrożenie przedmieścia przez czołgi przeciwnika". Nie wierzył więc na serio w możliwość utrzymania linii Regi.
Potem odprawił Vogla i zrobił to, czego Kloss się nie spodziewał: polecił Walterowi, Koellertowi, Kussau'owi i jemu wyjechać na inspekcje oddziałów dywizji. Klossowi przydzielił pułk grenadierów w lesie Weipert. Las Weipert! Zachodni kierunek dobrzycki. Oczywiście nie miał prawa zbaczać do Dőberitz, ale musiał ryzykować. Sfałszowane tablice rejestracyjne miał już przygotowane; poprzedniego dnia postanowił je zniszczyć, niebezpiecznie było mieć coś takiego w bagażu, teraz się przydadzą. Posterunki na szosie notują numery… Nikt nie powinien wiedzieć, że był w Dobrzycach.
Zbiegł jeszcze na śniadanie. Kussau właśnie dopijał herbatę, Simone stała obok niego. Usłyszał strzęp dialogu.
– Przyjdziesz dzisiaj – powiedział Kussau.
– Co z Rolfem? Trzeba zaraz iść do generała. Przecież pan obiecał…
Kussau odstawił szklankę, wstał i wybuchnął śmiechem.
– Jesteś fajna dziewczyna, Simone… Wyjątkowo fajna. Ja ci nie wystarczę?
– Nie! – krzyknęła – przecież… – Ale on nie słuchał. Skinął głową Klossowi i opuścił kasyno.
Simone podała bez słowa talerz zupy. Kloss jadł szybko, gorąca ciecz parzyła wargi. Ona stała przy bufecie, skupiona i nieruchoma. Co mógł jej powiedzieć? Że nie ma już żadnej szansy, że Kussau ją oszukał…? Wybiegł bez słowa. Miał bardzo mało czasu. Chciał wstąpić jeszcze do Tomali, potem przejechać przez las Weipert, spojrzeć na ten pułk grenadierów, wrócić znowu do szosy… i do Dobrzyc. Ile czasu musi mieć Weiss na przekazanie meldunku?
Tomala nic nie wiedział. Był nie ogolony, oczy miał podkrążone, postarzał się o parę lat w ciągu tej nocy.
– Nie powinienem był go posyłać – powiedział cicho. – Nie powinienem. Teraz już nikt mi nie został.
Kloss chciałby go pocieszyć, ale tamten machnął tylko ręką.
– Ja nie tracę nadziei – rzucił. – Mnie życie przyzwyczaiło do najgorszego i nigdy nie tracę nadziei. Nie mówmy o tym. Jedno z dwojga: albo Erwin i Janka nie zdołali dotrzeć do Dobrzyc, albo Weiss wpadł…
– Trzeba to ustalić i dlatego jadę do Dobrzyc – oświadczył Kloss.
– Ty?
– Tak. Hasło i adres.
– Nie powinieneś tego robić.
– Muszę, nie ma innej szansy.
– Nie ma już żadnej szansy. Oni wylądują o czwartej nad ranem.
– Akcja musi się udać. Posłuchaj, jeśli znajdę Weissa, jeśli Weiss nie wpadł, przekażę mu meldunek. Jeśli jednak to się nie uda…
– Wpadniesz sam.
– Nie wpadnę – powiedział twardo Kloss. – Nie mogę sobie na to pozwolić. Wrócę tu w każdym razie. Zmobilizuj przynajmniej pięciu Polaków spośród przywiezionych na roboty. Rozumiesz? Masz kontakt z tyloma ludźmi?
– Mam. Co mają robić?
– Czekać na mnie u ciebie w domu. Muszą to być ludzie pewni; nie wykluczam, że zdekonspiruję się przed nimi, jeśli Weiss jest nieczynny. -I dodał: -Ja dekonspi-ruję się tylko w sytuacjach ostatecznych. Podczas mojej służby zdarzyło mi się to właściwie raz. A teraz hasło i adres.
Zbliżał się do Dobrzyc. Szosę wypełniał znowu tłum uchodźców, spychany na pobocze przez samochody idące ze wschodu. Wiozły rannych. Wyprzedzali je motocykliści, a z rzadka tylko pojawiały się z kierunku zachodniego transportery pancerne. Kloss, lawirując w tym tłoku, podjeżdżał do skrzyżowania. Widział już Dobrzyce rozciągnięte na płaskiej równinie; dwóch żandarmów z trudem dawało sobie radę z ruchem. Uchodźców spychano na boczną drogę, kontrolowano ciężarówki wojskowe. Kloss wydobył z kieszeni rozkaz wyjazdu i zwolnił, gdy przejeżdżał obok żandarma, z którym wykłócał się własne jakiś jegomość w tyrolskim kapeluszu, dowodzący, że ma rodzinę w Dőberitz.