Kierownika wydziału elektrycznego fabryki, inżyniera Alfreda Krolla, znalazł w dyżurce. Kroll siedział przed mikrofonem, jego głos, przekazywany przez wzmacniacze, rozlegał się w hali fabrycznej.
– Powtarzam – mówił Kroll – że robotnikom cudzoziemskim nie wolno bez specjalnego zezwolenia opuszczać zakładu. Każde wyjście poza teren fabryki będzie traktowane jak ucieczka. Przypominam, że robotnik jugosłowiański Christo Tretniew za próbę ucieczki został wczoraj skazany na śmierć. – Wyłączył mikrofon. Brunner uśmiechnął się i skinął aprobująco głową.
– W porządku, inżynierze Kroll – powiedział. – Trzeba to im powtarzać nieustannie.
Kroll wstał. Poruszał się z trudem, nie przywykł jeszcze do protezy, która od paru miesięcy zastępowała mu praWą nogę, amputowaną w szpitalu polowym pod Mińskiem. Brunner oczywiście wiedział o nim wszystko: i to, że Kroll otrzymał Żelazny Krzyż za bitwę pod Moskwą, i to, że nie wstąpił do NSDAP, i to wreszcie, że jego stryjeczny brat, pracujący w tej samej fabryce majster Kroll, miał matkę Polkę. Należało na inżyniera uważać i trzymać go mocno w garści; był teraz potrzebny, bardzo potrzebny.
– Ukończył pan zaminowanie fabryki?
– Tak jest – powiedział Kroll. I dodał: – Wykonałem rozkaz.
– Teraz niech pan posłucha: o trzeciej trzydzieści przyjadą ciężarówki.
– Za wcześnie.
– O trzeciej trzydzieści. Przedtem należy uzbroić wszystkich Niemców-spojrzał na zegarek-broń jest już dostarczona. Załoga niemiecka odjedzie ciężarówkami.
– A robotnicy zagraniczni?
– Pan żartuje, Kroll. Dlaczego pana także obchodzi los tych ludzi?
– Pracowałem z nimi. Niektórzy z nich to już fachowcy.
– Dosyć! – Brunner nie zamierzał podejmować jakiejkolwiek dyskusji z Krollem. – Oni zostaną tutaj.
– Nie rozumiem.
– Już pan rozumie. Tylko bez głupstw. To jest front, Kroll, a pan wie, że na froncie wykonuje się wszystkie rozkazy.
– Wiem – powiedział inżynier i pokuśtykał na swojej protezie w kierunku drzwi. – Czy to już wszystko?
– Wszystko. Klucz od magazynu z bronią ma dowódca straży fabrycznej.
– Wiem.
Brunner opuścił fabrykę, a Kroll, opierając się na lasce, poszedł halą fabryczną wzdłuż obrabiarek przygotowanych do demontażu. Starał się nie patrzeć na robotników, przyspieszał nawet kroku, co przychodziło mu przecież z trudem, ale czuł ich spojrzenia, ogarniał go jednocześnie strach, nienawiść, litość. Ci ludzie zginą, a ich śmierć obciąży także jego, Krolla, uczciwego frontowego oficera. Czy obciąży naprawdę? Przy końcu hali, przy nieczynnym już pulpicie sterowniczym, odgrodzonym od maszynowni szklaną ścianką, zobaczył swego brata stryjecznego, majstra Jana Krolla. Nigdy się nie lubili, a jednak istniała między nimi więź, której nie chcieli lub nie umieli zerwać. Życie ich od lat najmłodszych układało się odmiennie. Matka Jana była Polką, a jego ojciec, stryj Alfred, twierdził, że także rodzina Krollów jest pochodzenia polskiego, że jeszcze ich dziadek w czasach swej młodości podpisywał się po prostu „Król". Inżynier Kroll nigdy o tej rzekomej polskości nie myślał, a majster Kroll, wychowany przez matkę, ciągle i zdaniem Alfreda całkowicie niepotrzebnie ją podkreślał. Nic dziwnego więc, że ich losy kształtowały się różnie. Alfred skończył studia, Jana wyrzucono z uniwerku. Alfred został oficerem i poszedł na front, Jan był robotnikiem, później majstrem w tolberskiej fabryce. Stał się ostrożniejszy, nie mówił głośno o polskości, a profesor Glass wyreklamował go z wojska.
Jan Kroll był mężczyzną barczystym, wysokim, o włosach już siwiejących. Nabijał właśnie fajkę, gdy w drzwiach sterowni stanął Alfred.
– O trzeciej trzydzieści – powiedział. – O trzeciej trzydzieści przyjeżdżają ciężarówki.
Majster wzruszył ramionami i wskazał Alfredowi miejsce przy pulpicie.
– A co z nimi? – zapytał.
– A jak myślisz? -wybuchnął nagle inżynier. – Ze ich ewakuują? Ze pozwolą im tu zostać?
– Trzeciego wyjścia nie ma.
– Jest! – Alfred wybuchnął nagle śmiechem. Dławiła go złość. Oto przychodzi klęska, a on nic nie osiągnął; stracił tylko nogę, a byle gestapowiec traktuje go jak parobka. I zrobił to, czego mu nie wolno było robić. Powiedział.
Majstrowi zgasła fajka. Wysypał tytoń na podłogę.
– I co ty? – zapytał. – I co ty? – krzyknął nagle, a zdarzało się bardzo rzadko, żeby Jan Kroll krzyczał.
– Nic. – Alfred uspokoił się i ogarnął go natychmiast strach. Jak mógł to powiedzieć? Właśnie Janowi!
– Słuchaj – szepnął – my nie mamy z tym nic wspólnego. Nie nasza sprawa. Zostało jeszcze parę godzin… Nie wolno ci nikomu ani słowa…
Jan milczał.
– Czemu tak na mnie patrzysz? Człowieku, odezwij się… – Alfred tracił panowanie nad sobą. – Nie jestem zbrodniarzem, jestem oficerem…
– A co będzie jutro? – zapytał wreszcie Jan.
– Nie rozumiem.
– Jutro – powtórzył. – Albo za parę dni. Wytrzymasz?
– Nie rozumiem.
– Pytam cię, czy wytrzymasz. To, że wiedziałeś i że widziałeś.
– Widziałem niejedno.
– Wojna jest przegrana i Niemcy za wszystko będą musiały zapłacić.
– Niemcy! – wybuchnął Alfred. – Więc kto? Ja? Ty? Dlaczego ja? Byłem tylko oficerem! Do mnie też nie miano zaufania; ciągle pamiętali o twoich rodzicach…
– Przeszkadzałem ci w karierze?
– Przeszkadzałeś.
– Teraz posłuchaj… -Jan nabił znowu fajkę i zapalił. – Posłuchaj uważnie. Jesteś szmata…
Alfred zerwał się ze stołka.
– Siadaj. Masz ochotę przeżyć? Masz oczywiście… Ale jeśli nawet przeżyjesz, to po tym, co tu się stanie, znajdą cię wszędzie, rozumiesz?
– Nikt mnie nie będzie szukał.
– Będzie. Ja daję ci szansę…
– Ty mnie szansę? Oszalałeś?
– Tak. Nic od ciebie nie chcę. Dostarczysz mi szkic zaminowania fabryki.
– Nie!
– Poczekaj. -Jan Kroll nie tracił spokoju. -I powiedz, o której godzinie niemiecka załoga otrzyma broń oraz gdzie broń jest zmagazynowana.
– Nic ci nie powiem. Idę. – Chwycił swoją laskę.
– Zastanów się. Wyjdziesz, jak się zastanowisz… – I dodał łagodniej: – Chcę cię uratować, Alfred. Ciągle wierzę, że jesteś w gruncie rzeczy porządnym człowiekiem. Mogłeś mi nie powiedzieć. Powiedziałeś. Wiesz, co by ci za to groziło w gestapo?
Alfred stukał swoją laską o podłogę.
– Co chcesz zrobić?
– Nie wiem. Może nic.
– Nierówna wymiana. Ja daję ci wszystko, a ty…
– Szansę. Dowiedz się, że nie jesteś na liście ewakuowanych. Profesor Glass nie uznał cię za niezbędnego. Jesteś tylko elektrykiem. Widziałem u niego tę listę.
– Kłamstwo! -Alfred znowu stracił panowanie nad sobą.
– Prawda. Zostajesz tutaj… Rozumiesz, co to znaczy?
Zapadło milczenie.
– Dobrze – powiedział wreszcie Alfred. Usiadł ciężko na stołku przy pulpicie. – Zaminowanie jest ukończone. Wystarczy włączyć kontakt w kasie pancernej u Glassa, żeby po trzech minutach nastąpił wybuch.
– Kto ma to zrobić?
– Nie wiem. Pozostanie mu jeszcze trzy minuty czasu na opuszczenie fabryki.
– Tobie każą to zrobić, durniu, ale nie wyjdziesz już stąd żywy. Co z bronią?
– W magazynie, u szefa ochrony. O 2.45 ma być rozdana ludziom.
Ciężkie korpusy obrabiarek opuszczały już swoje cementowe łożyska. Dwóch inżynierów w mundurach partyjnych, Koch i Strudel, pilnowali kolejności przygotowań do transportu i popędzali robotników. Głuche uderzenia młotów mieszały się z wrzaskiem płynącym z megafonów. Majster Kroll, idąc powoli środkiem hali, wyłuskiwał z tłoku i zamieszania tych, z którymi natychmiast powinien się zobaczyć. Polak Stanisław Ogniwek, Rosjanin Tołmakow, Francuz Paul Levon… Kierownictwo tajnej organizacji, która powstała przed paroma miesiącami. Zaczęło się właśnie od przyjaźni tej trójki, od długich rozmów wieczornych w baraku. Potem dobierano ludzi, na których można polegać, a gdy Jan Kroll został członkiem kierownictwa, przystąpiono do działania: sabotażu i przygotowywania ucieczek. Nie było łatwo. Glass zorganizował bardzo dokładną kontrolę techniczną, a obóz był ściśle pilnowany. Wiele jednak części wykonanych w fabryce w Kolbergu nadawało się tylko na szmelc.