Przebiegli przez korytarzyk i weszli do pierwszej piwnicy od wejścia. Stali przy drzwiach wstrzymując oddech. Minęło kilka minut, zanim Niemcy odważyli się wtargnąć do podziemi. Tak jak przewidział Kloss, ci, co weszli pierwsi, biegli do piwnicy, z której strzelano i którą zniszczył wybuch. Za chwilę znajdą szczątki radiostacji i zmasakrowane ciało. Pomyślą, że radiotelegrafista sam wysadził się granatem.
Ich czekało jeszcze najtrudniejsze… Kloss obejrzał sierżanta, zapiął mu guzik od płaszcza i otworzył drzwi. W korytarzu, pełnym żołnierzy niemieckich, było czarno od dymu. Każdy oddech sprawiał ból. Kloss stanął, rozejrzał się…
– Sprawdzić wszystkie pomieszczenia! – ryknął.
Jak to dobrze – myślał – że mam do czynienia z Wehrmachtem, a nie z SS. SS jest zajęte w porcie.
Jakiś podoficer przy wyjściu spojrzał na niego ze zdziwieniem. Ale natychmiast zastygł w postawie „na baczność", gdy Kloss podszedł do niego i powiedział niemal szeptem:
– Co to za bałagan? Zaprowadźcie porządek i meldujcie majorowi Falkenhorn.
Przechodzili przez podwórze, a gdy znaleźli się na ulicy i szli powoli wzdłuż kolumny wojskowych ciężarówek, Kloss pomyślał, że znowu spełniło się nieprawdopodobne…
– Przyjęli meldunek? – zapytał sierżanta.
– Przyjęli – odpowiedział Kosek. I dodał: – Myślałem, że to będzie mój ostatni meldunek. Przepraszam, panie majorze…
Kloss spojrzał na zegarek. Zostały jeszcze cztery godziny do akcji w fabryce.
7
Inżynier Alfred Kroll szedł pustymi ulicami Kolbergu. Szedł coraz wolniej, wysuwając przed siebie laskę jak ślepiec. Z fabryki do sztabu było ponad trzy kilometry. Znał tę drogę przecież znakomicie, ale teraz wydłużała się niepomiernie. Mógł oczywiście zatelefonować, przyjechaliby natychmiast, gdyby napomknął, o co chodzi, ale on postanowił jednak iść osobiście, jakby ta godzina marszu była mu jeszcze potrzebna do namysłu. Nie, me mógł już zmienić decyzji. Nie mógł postąpić inaczej, zaprzeczyć samemu sobie, stać się nagle, ostatniego dnia kimś innym niż ten, którym był przez całe życie. Minął Hindenburgplatz i przystanął na chwilę przed gimnazjum imienia Bismarcka. Tu zdawał maturę, tu wstąpił do Hitlerjugend, tu przychodził później, już jako oficer, by opowiadać młodzieży o przeżyciach frontowych. Za rogiem, w zaułku noszącym dumną nazwę Heldenstrasse, mieszkała Inga. Zginęła w Hamburgu podczas nalotu latem czterdziestego trzeciego roku. Obiecywali sobie, że po wojnie zamieszkają tutaj w Kolbergu, najchętniej w domu nad morzem. Inga wierzyła w zwycięstwo, namawiała go, by wstąpił do NSDAP, ale on nigdy nie chciał zdeklarować się ostatecznie. Potem był front i znowu Kolberg, ale już bez Ingi… I nagle, ostatniego dnia, on oficer frontowy, inwalida wojenny, kawaler Żelaznego Krzyża, miałby odrzucić całą swoją przeszłość, zdradzić, bo to byłaby przecież zdrada, tylko po to, by przeżyć? Zbyt wysoka, nie opłacająca się cena. Może od jutra udawać przeciwnika hitleryzmu, może powoływać się na rzekomo polskie pochodzenie rodziny Krollów? Nie. Nie lubi oczywiście Brunnera, podobnie jak tych wszystkich facetów z trupimi główkami na czapkach, którzy patrzyli na niego z pogardą i nigdy mu naprawdę nie ufali, ale to jednak Niemcy; łączy go z nimi ten sam wojenny los. Jestem ze zwyciężonymi, nie z jutrzejszymi zwycięzcami – powtarzał sobie.
A jednak dręczył go niepokój. Sześciuset robotników fabryki zginie i jego, Alfreda Krolla, obarczy teraz – z całą pewnością – współodpowiedzialność za ich śmierć. Ale potem spłonie fabryka, zginie cały Kolberg i wszystko, co było jego życiem. Ma rację fuehrer rozkazując „zostawiajcie spaloną ziemię"… Przeżyją tylko szczury.
A tamci już myślą, że wygrali. Wtedy, gdy powiedział swemu bratu, powodowany nieprzemyślanym impulsem – tak to teraz oceniał – to, czego nigdy nie powinien mówić, ogarnęła go natychmiast nienawiść. Widział zaaferowaną, napiętą twarz majstra Krolla, nie uszło jego uwagi spotkanie robotników w sterowni, zauważył Polkę, o której wiedział, że była służącą Glassa. Co zamierzali ci skazani na śmierć? Oczywiście jemu, Alfredowi Krollowi, nie zaufają. On zdradził im powierzoną mu tajemnicę, a oni zapomnieli o nim natychmiast, odrzucili go jak przedmiot, który spełnił już swoją rolę. I oto znalazł się w próżni, sam jeden. Kuśtykając po hali widział robotników biegających od maszyny do maszyny, słyszał szepty w niezrozumiałych językach. Ci trzej, którzy spotkali się w sterowni u majstra Krolla, byli szczególnie ruchliwi. Znał ich, pracowali w fabryce już dawno, Polak, Francuz i Rosjanin. Ten Francuz, Levon, mówił nawet nieźle po niemiecku, znał Paryż, a Kroll lubił wspominać stolicę Francji, którą odwiedzał jeszcze przed wojną. Levon miał piękną dziewczynę, robotnicę imieniem Yvonne. Kroll jej nie cierpiał. Wydawało mu się, że spogląda na niego z pogardą i odrazą. Spróbował kiedyś zwrócić się do niej swą kiepską francuszczyzną, milczała z oczyma wbitymi w ziemię. Musiał to samo powtórzyć po niemiecku, a Levon tłumaczył. Tego wieczoru, po rozmowie z bratem, śledził ich udając, że interesuje go demontaż zespołów elektrycznych.
Nie ulegało wątpliwości, że oboje, należeli do spisku, kto z nich zresztą nie należał? Cała ta ogromna gromada ludzi ze znaczkami „P" i „Ost" wydała się teraz Krollowi potężnym żywiołem, grożącym w każdej chwili wybuchem. Zamierzał wrócić do dyżurki, gdy zobaczył, że Levon, rozglądając się ostrożnie, idzie ku wyjściu z hali.
Pokuśtykał za nim. Na dziedzińcu fabrycznym było pusto. Stojące na rampie, bezużyteczne już wagony zasłaniały horyzont. Ujrzał sylwetkę Francuza przemykającego się między wagonami. Chłopak szedł w głąb dziedzińca, w kierunku kanału. Kroll wiedział, że nad brzegiem, do którego dochodził mur okalający fabrykę, nie ma warty. Dalej były łąki, pola, drugi, tak zwany „właściwy" kanał i już front. Czyżby Francuz zamierzał uciec! Jeśli tak, nie zdoła mu przeszkodzić, choć Levon miał niewiele szans. Jeśli nawet sforsuje mur, po którym biegły przewody wysokiego napięcia, nie przejdzie przecież przez front, a w mieście przecież go złapią…
Nie mógł oczywiście iść tak szybko jak Francuz, ale widział ciągle jego sylwetkę, rysującą się na tle jaśniejszego nieba. Levon niedaleko brzegu skręcił w prawo i podszedł do muru. Kroll, ostrożnie kuśtykając, dotarł nad samą wodę; z trudem wyciągał nogę z błota, zdawało mu się, że Francuz musi go usłyszeć, dostrzec, dyszał ciężko i sam sobą pogardzając, stwierdził, że się boi. Tamten był zdrowy, silny… Levon usiadł na kamieniu i dopiero podchodząc bliżej, Kroll zobaczył wyrwę w murze; była zbyt mała, by człowiek mógł się przez nią prześliznąć, chyba dziecko, ale wystarczająca, aby rozmawiać z kimś z zewnątrz.
Więc po to tu przyszedłeś – pomyślał Kroll. Nie opodal tego miejsca rosły krzaki. Inżynier usiadł na ziemi i ukryty, mógł nareszcie odpocząć. Czekał. Czekanie trwało długo, widział plecy Francuza, teraz wstawał, chodził wzdłuż muru, podszedł nawet tak blisko krzaków, że Kroll ścisnął już laskę, zdecydowany uderzyć, broni nie miał przy sobie, ale tamten go nie zobaczył. Wreszcie! Usłyszał kobiecy głos, który wydał mu się znajomy. Czyżby tylko randka, pomyślał z rozczarowaniem. Ale nie była to randka. Głos stamtąd zapytał: „Levon?". „Tak" odpowiedział Francuz. Rozmawiali po niemiecku! Kroll już wiedział, kim jest ta kobieta za murem: dziewczyna od Glassów. Nie znała francuskiego, a Levon oczywiście nie mówił po polsku.
Była to śmieszna, powolna niemczyzna, najzupełniej jednak zrozumiała. Tak jak należało się spodziewać, przygotowywali powstanie. Dziewczyna tłumaczyła, że należy rozpocząć od zdjęcia wartownika; dopiero gdy przyjdą do fabryki, a stanie się to o 2.30, zajmą magazyn i rozbroją Niemców.