– Skończ z tym wygłupianiem i zapomnij, jaki kto z nas miał stopień. Gadaj!
– Wehrmacht otoczył budynek – powiedział SS-man. – Zabarykadowali główną bramę.
– Co robimy? – spytał Wormitz. Przeciągnął dłonią po zarośniętych rudą szczeciną policzkach. Gestem odesłał SS-mana.
– Pan generał Willmann chce zasłużyć się Amerykanom – rzekł Ohlers.
– To jasne – skinął głową Wormitz. – Ale to me zmienia faktu, że musimy coś przedsięwziąć. Co pan proponuje, von Lueboff?
– Obawiam się, że pospieszyliśmy się z tymi jeńcami. Jeśli Willmann sprzeda nas Amerykanom, bekniemy za to.
– Co pan plecie, Lueboff, co za głupstwa pan wygaduje? Przecież taki był rozkaz. Rozkaz gruppenfuehrera Wolfa. Myśmy me mieli nic do gadania. Zresztą, jeśli idzie o rozstrzelanie jeńców, gruppenfuehrer zlecił to bezpośrednim wykonawcom. Myśmy nawet nie wiedzieli. Zapomniał pan, czy co, u diabła?!
– Słusznie. – Fahrenwirst pogłaskał się po nie ogolonej szczecinie. -Wykonywaliśmy tylko rozkazy, nie odpowiadamy za naszych przełożonych. Niech znajdą gruppenfuehrera Wolfa.
– Od roku – prychnął Ohlers – jest na wszystkich listach tych, których oni nazywają zbrodniarzami wojennymi. Sąd, a potem śmierć.
– Muszą go wpierw złapać – przerwał Wormitz. – To nie będzie takie proste. Czy nie sądzicie, panowie, że szofer, który go przywiózł wczoraj z lotniska – skrzywił wargi w uśmiechu – powinien umrzeć, zanim wkroczą tu Amerykanie, podobnie jak kancelista, który mógłby coś wiedzieć o gruppenfuehrerze.
– Wezmę to na siebie – von Lueboff podniósł się ze skrzynki, na której siedział, i wyjął z kabury rewolwer.
Poszedł ku wąskiej szparze w drzwiach, zastawionej workami z piaskiem. – Zastanówcie się, moi kochani przyjaciele – rzekł jeszcze – ale moim zdaniem w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, obrona nie ma sensu. Trzeba pomyśleć o sobie, ratować, co się da.
– Racja – skinął głową Fahrenwirst. – Wywieszamy białą flagę i proponuję – żadnych bohaterskich gestów. Oferujmy Amerykanom lojalną współpracę. Powiedzmy im wszystko, co wiemy o gruppenfuehrerze Wolne. W końcu nie ma żadnych powodów, żebyśmy go dalej kryli.
3
Kloss spojrzał z okna korytarza na kwadratowy dziedziniec byłych koszar. Amerykański porucznik stał na stopniach swego jeepa, jakby przyjmował defiladę ustawionych trójkami żołnierzy niemieckich bez pasów, za to z wiadrami i miotłami. Dał im znak ręką i ruszyli w jego stronę, wysoko podnosząc nogi w paradenmarszu. Uniósł się obłok kurzu, gdy oddział zarył się przed autem amerykańskiego porucznika. Za chwilę odbędzie się uświęcona trzydniową tradycją uroczystość. Porucznik o nazwisku Lewis (przedstawił im się przez tłumacza zaraz pierwszego dnia) wyciągnie z jeepa karton z czekoladą i papierosami i będzie obdzielał tych, którzy nie lenili się przy sprzątaniu dziedzińca, szorowaniu schodów i innych robotach porządkowych, wynajdywanych przez amerykańskiego komendanta obozu z ogromną pomysłowością.
Kloss odwrócił się od okna. Widok poniżenia, któremu podlegali ci ludzie, nie cieszył go, jak się tego spodziewał. Bardzo szybko – pomyślał – stało się to codziennym rytuałem; czymś, co oprócz trzech posiłków wyznacza rytm monotonnego, jenieckiego dnia. Cztery dni temu, wykonując ostatni rozkaz generała Willmanna, otoczył czerwony budynek koło katedry, a dziś…
Wrócił myślą do jakże odległego czasu sprzed czterech dni. Nie zapomni tej chwili nigdy. Najbardziej utkwił mu w pamięci nie moment, w którym generał Willmann w towarzystwie swoich sztabowców przed wystawionym na środek rynku stołem czekał na amerykańskich oficerów, mających przyjąć od niego kapitulację, ani ta chwila, gdy odpiął pas z kaburą i podał go amerykańskiemu kapitanowi, który nie bardzo wiedział, co z nim zrobić, ani nawet, gdy ten symboliczny gest generała zwielokrotnił się w rosnącym z sekundy na sekundę stosie karabinów i pistoletów maszynowych, panzerfaustów i rewolwerów, rzucanych bezładnie, byle jak, z nie tajoną przez wielu radością, że oto już to świństwo dobiegło końca, a oni żyją. Najbardziej wstrząsnął Klossem moment, gdy zza zakrętu wyjechał pierwszy amerykański czołg i sunąc powoli, jakby się skradał, dotarł do rynku, a wtedy ze wszystkich okien równocześnie, jakby na dany przez kogoś znak, wysunęły się białe flagi, zrobione z obrusów i prześcieradeł, przyczepionych do lasek, wędzisk, kijów od szczotek.
Warto było – pomyślał wtedy Kloss – przeżyć tę wojnę choćby po to, żeby to zobaczyć.
Było to cztery dni temu, a przedwczoraj do późna w noc nadchodziły ich radosne śpiewy. Amerykanie czcili zwycięstwo. Nie tak wyobrażał sobie ten dzień Kloss. Myślał, że będzie wśród swoich. Oczywiście bez trudu mógłby uniknąć niewoli i w pierwszych godzinach po wkroczeniu Amerykanów przedrzeć się za Łabę. Dzieliło go od mej osiemdziesiąt kilometrów. Ale choć ciągnęło go, do swoich, postanowił zostać. Doszedł bowiem do wniosku, że pobyt w tych koszarach zamienionych na obóz jeniecki, gdzie pomieszano ich wszystkich – szeregowców i oficerów, Wehrmacht ł SS, a także paru cywilów, burmistrza, kreisleitera i kogoś tam jeszcze – daje mu niepowtarzalną szansę odnalezienia gruppenfuehrera Wolfa. Z paru przypadkiem zasłyszanych rozmów między Ohlersem i Fahrenwirstem wnioskował, że Wolf jest w obozie. Najdziwniejsze jednak, że żaden z oficerów, których niby przypadkiem o to pytał, nigdy nie widział gruppenfuehrera.
Kloss znów spojrzał w okno. Obdarowani żołnierze rozbiegli się ze swą zdobyczą; być może handlują już papierosami i czekoladą w korytarzu koło latryn, w obozie bowiem powstał natychmiast czarny rynek. Ci, dla których nie starczyło papierosów albo których porucznik Lewis nie uznał za godnych nagrody, snuli się pojedynczo lub małymi grupkami po ogromnym dziedzińcu. Kloss zauważył, że podniósł się szlaban przy bramie wjazdowej, a czarnoskóry wartownik w białym kasku zasalutował niedbale wjeżdżającemu samochodowi. Zobaczył także, iż z budynku nie opodal wartowni, zajmowanego przez Amerykanów, wybiegł porucznik Lewis, którego charakterystyczną, zwalistą sylwetkę Kloss rozpoznał nawet z tej odległości, i potrząsał teraz dłońmi dwóch oficerów gramolących się z ciasnego wnętrza samochodu.
Odwrócił się od okna i ruszył w kierunku sali, w której od trzech dni sypiał. Rzucił się na swoją pryczę, nie odpowiadając nawet na przyjazną zaczepkę pułkownika czołgistów, tego samego, co tak nieparlamentarnie potraktował generała Willmanna parę dni temu. Stary mu dotąd tego nie zapomniał, ale pułkownik Leutzke niewiele sobie z tego robił.
– Nie zagrałby pan ze mną, Kloss, partyjki? – powtórzył.
– Może później – odparł.
– Chandra? – zapytał pułkownik. – Na chandrę najlepsza partyjka warcabów.
Luetzke pierwszego dnia skombinował jakąś deskę, na której wyrysował szachownicę, nazbierał mundurowych guzików, jedynego towaru, który można było znaleźć w obozie w nadmiarze, i zamęczał teraz wszystkich propozycjami partyjki. Na domiar złego grał kiepsko, popełniając stale te same błędy.
– Nie wolno nam poddawać się rozpaczy-powiedział z emfazą, naśladując starczy, chrapliwy głos Willmanna. – Musimy myśleć o przyszłości Niemiec.
– Żeby pan wiedział, Luetzke, że tak – usłyszał Kloss za plecami! W drzwiach ich sali stanął właśnie generał, któremu, odkąd mianowano go niemieckim komendantem obozu, zwrócono pas.
– Stary idiota – mruknął Leutzke i odwrócił się do Willmanna plecami. Generał udał, że nie dosłyszał.
– Kapitanie Kloss – rzekł – chciałbym zamienić z panem parę słów, ale wolałbym… -wymownie spojrzał na odwróconego pułkownika.
– Jeśli idzie o wczorajszą propozycję pana generała, to stanowczo odmawiam – powiedział Kloss. Willmann, gdy amerykański porucznik zaproponował mu objęcie funkcji zwierzchnika obozu, natychmiast zwrócił się do Klossa z ofertą, by kapitan, zechciał być jego oficerem łącznikowym do spraw porozumiewania się z Amerykanami. Wydawało mu się bowiem rzeczą nader niestosowną, by on, niemiecki generał, zniżał się do rozmów z jakimś tam poruczniczyną, choćby nawet zwycięskiej armii. Kloss wówczas odmówił, ale Willmann nie wziął mu tego za złe. Niespełna dwa dni spędził w towarzystwie kapitana, ale zdążył nabrać do niego sympatii.