Выбрать главу

niebezpieczeństwo. Nie wolno jej spotkać znajomych i nie wolno jej poznać kogokolwiek, a w żadnym wypadku nie wolno zobaczyć nikogo z jej grupy. Rozejrzała się. Oczywiście, byli. I motocyklista, i dwaj mężczyźni w płaszczach i kapeluszach. A także samochód. Jak ich zgubić? Czy ma w ogóle szansę, żeby ich zgubić? Wróciła do Marszałkowskiej, stanęła w tłumie ludzi na przystanku przy rogu Wilczej. Rozejrzała się ostrożnie. Wydało jej się, że ich nie widzi. Ale po chwili na jezdni pojawił się znowu ten sam samochód. Na przystanku był już także mężczyzna w płaszczu i kapeluszu. Drugi przechadzał się po przeciwległej stronie ulicy. Annę ogarnęła rozpacz. Są, polują na nią jak na zwierzę, które otoczyła nagonka. Tramwaj ze zgrzytem zahamował. Anna czekała do ostatniej chwili, gdy wóz ruszył, skoczyła na stopień, ktoś wciągnął ją do środka. Może nie zdążą, Boże, może nie zauważą. Tramwaj przyspieszył. Anna z twarzą przytuloną do szyby obserwowała ulice. Nie widziała ich.

Nie zobaczyła ich także, gdy wyskoczyła z tramwaju po paru przystankach. Skręciła w Świętokrzyską, potem w Jasną. Wbiegła do apteki. Telefon stał w rogu, z dala od kupujących. Anna, zasłaniając tarczę, nakręciła numer. Był to numer dziewczyny z jej grupy, Małgosi, je

dyny numer, który może być aktualny, bo przecież do Marcina nie wolno jej dzwonić. Wreszcie usłyszała głos Małgosi.

– Małgosiu – szepnęła.

Po tamtej stronie cisza, potem przerażony głos Małgosi:

– To ty, Anno, naprawdę ty?

Ale w tej chwili Anna zobaczyła przez szybę mężczyznę w płaszczu i kapeluszu. Był także motocyklista. Więc nie zgubiła ich, nie mogła ich zgubić.

– Puścili mnie – szepnęła – idą za mną. Zadzwonię później – i odłożyła słuchawkę.

Znowu była na ulicy… Wlokła się powoli w tłumie, w którym nie mogła się ukryć. Otwarte sklepy, kawiarnie, ludzie wracają po pracy do domu. Toczyło się zwyczajne, okupacyjne życie. A ona, zmęczona i półprzytomna, pamięta tylko o jednym: musi ich zgubić, musi ich zgubić, ponieważ inaczej będzie w tym mieście jak na pustyni. Obok chodnika jezdnią powoli przesuwa się riksza. Stanęła.

Szybko przed siebie – powiedziała Anna i wskoczyła do rikszy. Odpoczywała, przymknęła oczy. Riksza sunęła prosto, potem skręciła, znowu skręciła. Anna nie bardzo wiedziała już nawet, jakimi jadą ulicami. Wcisnęła chłopcu zmięty banknot, który znalazła w torebce, i wyskoczyła. Znalazła się na bardzo zatłoczonej ulicy, tak, to przecież Chmielna. Weszła do sklepu, stanęła w kolejce. Nie ma ich, naprawdę ich nie ma. Ale po chwili – przez dużą szybę zobaczyła znowu obu: obu mężczyzn w płaszczach i kapeluszach. Nie próbowała już telefonować.

A tymczasem w samochodzie, który jechał powoli skrajem jezdni, siedział SS-man przy nadajniku radiowym.

– Weszła do sklepu – meldował do mikrofonu. – Jak dotychczas nie ponowiła próby kontaktu telefonicznego.

13

Marcin nie ukrywał niezadowolenia, widząc Klossa wchodzącego znowu do willi na Mokotowie.

– Za często tu przychodzisz – stwierdził. -Wszystko rozumiem, ale nie wolno łamać podstawowych zasad konspiracji.

Kloss także wiedział, że nie wolno, ale ciągle wydawało mu się, że jednak będzie mógł coś zrobić, że uratuje Annę, że wyrwie ją z Szucha, choćby miał nawet poświęcić… Co może poświęcić? Najważniejsza jest sprawa. I nie wolno zrobić mu nic, co przeszkodziłoby robocie.

Pół życia za to, żeby nie być żołnierzem – pomyślał nagle.

– Wezwał mnie pułkownik Recke – opowiadał Marcinowi. – Berlin dał dwadzieścia cztery godziny na znalezienie Benity Henning. Szaleją. Fischer podobno miał powiedzieć, że zgodziłby się na wymianę. Anna za Benitę.

– Bzdura – odpowiedział Marcin. Kloss także rozumiał, że to niemożliwe, a jednak chwytał się tej myśli, ostatniej szansy, cienia nadziei.

– Jak sobie wyobrażasz rozmowę z Lotharem? – zapytał Marcin. – Kto miałby niby pośredniczyć? A Benity nie możemy wypuścić, wie zbyt dużo. Zresztą oświadczono mi, że jest potrzebna. – I potem dodał: – Polecono mi wyrazić ci podziękowanie za zdobycie planów von Henninga.

– Annie należy się podziękowanie, nie mnie – odpowiedział Kloss.

Rozmawiając obserwowali nieustannie furtkę, wejście do willi. Marcin pierwszy dostrzegł dziewczynę.

– Schowaj się – rozkazał Klossowi. – Idzie Małgosia. Ona przecież na pewno cię nie zna. – potem warknął ze złością: -Wszyscy tu przychodzicie jak do kościoła. Niedługo zdejmie nas najgłupszy agent gestapo.

Małgosia przyszła zameldować o telefonie Anny. Kloss słyszał rozmowę Marcina i dziewczyny, stojąc w sąsiednim pokoju za drzwiami. Reakcja Marcina była prosta i natychmiastowa. Rozkazał Małgosi oddać klucze do mieszkania i zmyć się z Warszawy.

– Jeśli Anna zna twój telefon – oświadczył – jesteś spalona.

– Ale ona jeszcze raz zadzwoni – szepnęła dziewczyna.

– Trudno – głos Marcina był twardy. – Zrozum, Małgosiu, nic nie możemy jej pomóc.

Dziewczyna chciała protestować, ale Marcin przerwał jej niegrzecznie. W końcu odpowiadał za życie tych ludzi; nie mógł popełniać oczywistych błędów.

Gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami, Kloss pojawił się natychmiast w progu. Był zdecydowany.

– Daj mi czterech chłopców z dywersji – oświadczył.

– Nie – odpowiedział Marcin.

– Daj, uratuję Annę.

– Ilu ludzi stracisz?

– Nie wolno nam jej zostawić.

– Niemcy czekają tylko na to, że my nie wytrzymamy, że rozpoczniemy akcję. Wyobrażasz sobie, jak jej pilnują? Nie, bracie, nie będziemy się dekonspirować.

– Idę do mieszkania Małgosi. Anna jeszcze raz zadzwoni. Musi spróbować.

– Zabraniam – powiedział Marcin.

Nie był właściwie przełożonym Klossa, tylko szefem grupy, z którą Kloss współpracował. Nie miał prawa wydawać mu rozkazów. Obaj o tym wiedzieli. Kloss położył mu rękę na ramieniu.

– Wiesz dobrze, Marcin, że muszę to zrobić. Trzech chłopców z dywersji masz przecież tutaj.

Marcin milczał.

Kloss wyszedł z pokoju, żeby postąpić wbrew rozsądkowi, wbrew zasadom konspiracji i bezpieczeństwu ludzi, z którymi współpracował. Znał jednego z tych chłopców, Romka, i wiedział, że Romek się zgodzi, że pójdą razem do mieszkania Małgosi, a potem spróbują wydobyć Annę z niemieckiej sieci.

Nie powinienem tego robić – myślał – ale muszę to zrobić, bo inaczej wszystko straciłoby sens.

Romek czyścił broń. Dwaj pozostali rozmawiali o czymś szeptem. Zerwali się z miejsca na widok Klossa. Potem wysłuchali spokojnie tego, co miał im do powiedzenia. Po kilkunastu minutach byli już w mieszkaniu Małgosi.

Zaczęło się oczekiwanie. Telefon nie dzwonił, ciągle nie dzwonił. Na popielniczce gromadziła się sterta niedopałków. Kloss przymykał oczy i widział Annę chodzącą ulicami, padającą już z nóg, pozbawioną szansy znalezienia przytułku. Niechby zadzwoniła – modlił się – niechby tylko zadzwoniła. Pomyślał także, że istnieje prawdopodobieństwo, iż zanim Anna zadzwoni, uda się Lotharowi ustalić numer telefonu, z którym się już raz łączyła. Dlatego Romek obserwował bacznie ulicę, broń mieli gotową do strzału, spoglądali na zegarki i na chodnik, na którym ukazywał się co pewien czas niemiecki patrol.