Выбрать главу

To nie ten scenariusz. Prawdziwy scenariusz wymagał ode mnie, żebym nie robił nic. Wiedziałem o tym. I nic nie zrobiłem.

Bandyta spojrzał na mnie, potem na Carvajala, a potem znów na mnie. Nie spodziewał się, że wyjdę z pokoju, i nie był pewien, jak ma zareagować. W tej chwili usłyszeliśmy pukanie do drzwi wejściowych. Męski głos zza drzwi pytał Carvajala, czy wszystko jest w porządku. Oczy bandyty zabłysły w zaskoczeniu i strachu. Odskoczył od Carvajala, pociągając go na siebie. Mimochodem, jak gdyby przypadkowo, rozległ się strzał. Carvajal osuwał się już na podłogę, lecz zdołał jeszcze oprzeć się o ścianę. Bandyta przemknął koło mnie, wbiegając do pokoju. Skulony i drżący zatrzymał się w salonie. Ponownie nacisnął spust, po chwili padł trzeci strzał. Potem gwałtowanie odwrócił się do okna. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Przez cały czas stałem jak wryty, ale teraz udało mi się nareszcie poruszyć. Za późno; intruz wyskoczył już przez okno, zbiegł na dół po schodach przeciwpożarowych i zniknął na ulicy.

Wróciłem do Carvajala. Leżał na podłodze przy wejściu do pokoju, nie poruszał się, milczał, miał otwarte oczy i nadal jeszcze oddychał. Koszula na jego piersiach była zakrwawiona. Strużka krwi spływała też wzdłuż lewego ramienia. Trzecia rana — mała, precyzyjnie zadana — była umiejscowiona z boku głowy, tuż powyżej kości policzkowej. Podbiegłem i podtrzymałem go. Ujrzałem, jak oczy zasnuwają mu się mgłą, zdawało mi się, że na samym końcu się roześmiał, że wydał z siebie króciutki, cichy chichot, ale to chyba ja sam dopisałem do scenariusza kilka drobnych, zręcznych didaskaliów. Tak. Tak. Nareszcie. Dokonało się. Carvajal był spokojny, pogodzony z losem, szczęśliwy, że już się to wszystko skończyło. Po wielu długich próbach scena została wreszcie odegrana.

44

Carvajal zmarł dwudziestego drugiego kwietnia 2000 roku. Piszę te słowa na początku grudnia, zaledwie kilka tygodni przed rozpoczęciem dwudziestego pierwszego wieku i nadejściem nowego tysiąclecia. Zastanie mnie ono w tym niegościnnym domu, w nieokreślonym miasteczku w północnej części New Jersey, gdzie kieruję rozpoczętą niedawno działalnością Centrum Procesów Stochastycznych. Przebywamy w ośrodku od sierpnia, kiedy to ostatecznie stwierdzona została autentyczność testamentu Carvajala, który ustanowił mnie jedynym spadkobiercą swoich milionów.

Oczywiście w Centrum nie bawimy się raczej procesami stochastycznymi. Nazwa jest myląca; właściwie nie jesteśmy bowiem stochastykami, lecz raczej poststochastykami, wykraczającymi poza manipulacje prawdopodobieństw na rzecz pewności jasnowidzenia. Pomyślałem jednak, że rozsądniej będzie nie przyznawać się do tego otwarcie. Zajmujemy się czymś w rodzaju czarów, a jedna z lekcji udzielonych nam przez zakończony już niemal dwudziesty wiek nauczyła nas, że jeśli pragnie się uprawiać czary, należy nadać im jakąś inną nazwę. Termin stochastyka posiada przyjemne, pseudonaukowe brzmienie, zapewniające odpowiednią fakturę kamuflażowi i przywodzące na myśl obraz całych plutonów bladych, młodych badaczy, wprowadzających dane do setek komputerów.

Jest nas na razie czterech. Będzie więcej. Stopniowo rozbudujemy Centrum. Znajduję sobie nowych uczniów w miarę potrzeby. Znam już nazwisko następnego z nich. Wiem, w jaki sposób nakłonię go, by do nas przystał, i człowiek ów nadejdzie w odpowiednim momencie, tak jak trzej poprzedni. Sześć miesięcy temu byli dla mnie obcy; dzisiaj stali się moimi braćmi.

Budujemy tu społeczność, sodalicję, towarzystwo, kapłaństwo, jeśli można tak powiedzieć, grupę wizjonerów.

Poszerzamy i uszlachetniamy nasze zdolności widzenia, eliminujemy dwuznaczność i wyostrzamy percepcję. Carvajal miał racje: wszyscy posiadamy dar. W każdym można go rozbudzić. Wyciągniemy więc ręce i każdy z nas poda dłoń innemu człowiekowi. Poniesiemy bez rozgłosu poststochastyczną ewangelię, bez rozgłosu pomnażając liczbę tych, którzy widzą. To powolny proces. Grożą nam niebezpieczeństwa i prześladowania. Nadchodzą ciężkie czasy, nie tylko zresztą dla nas. Musimy przeżyć jeszcze epokę Quinna, epokę, która jest mi tak znana, jak każda inna epoka historyczna, choć nawet jeszcze się nie rozpoczęła — wybory, które wyniosą go na najwyższy urząd w państwie, odbędą się dopiero za cztery lata. Ja jednak widzę dalej, sięgam następujących później rozruchów, chaosu i cierpienia. Nic nie szkodzi. Przetrwamy reżim Quinna, tak jak przetrwaliśmy Assurbanipala, Attylę, Dżyngis-chana i Napoleona. Chmury wizji już się rozstępują i widzimy czas uzdrowienia, ukryty poza nadciągającą ciemnością.

Budujemy tu społeczność oddaną sprawie odrzucenia niepewności i całkowitej eliminacji wątpliwości z naszego życia. Ostatecznie poprowadzimy ludzkość ku Kosmosowi, w którym nic nie jest przypadkowe, nic nie jest nieznane, gdzie wszystko można przewidzieć na każdym poziomie — od mikrokosmicznego po makrokosmiczny, od spazmów elektronu aż po podróże galaktycznych mgławic. Nauczymy człowieka smakować słodkiej wygody predeterminacji. I w ten sposób staniemy się jako bogowie.

Bogowie? Tak.

Posłuchajcie, czy Chrystus doznał strachu, kiedy przybyli po niego centurionowie Piłata? Czy skamlał przed śmiercią, czy opłakiwał koniec swojego kapłaństwa? Nie, nie. Poszedł spokojnie, nie okazując zdziwienia ani goryczy, postępując zgodnie ze scenariuszem, odgrywając wyznaczoną mu rolę, świadomy, że to, co się z nim dzieje, jest częścią wprzódy ustanowionego, koniecznego i nieuchronnego Planu. A Izyda, młoda Izyda, zakochana w swoim bracie Ozyrysie, Tzyda, która dzieckiem jeszcze będąc wiedziała o wszystkim, co ich czeka, wiedziała, że Ozyrys musi zostać rozerwany na strzępy, że będzie szukać jego rozczłonkowanego ciała w błotach Nilu, że za jej sprawą zmartwychwstanie, że z lędźwi ich obojga narodzi się potężny Horus? Izyda żyła w smutku, tak, żyła ze zdobytą zawczasu świadomością straszliwej straty i wiedziała o wszystkim od początku, ponieważ była boginią. I postąpiła tak, jak musiała postąpić. Bogom nie jest dana wolna wola. Oto cudowność i zarazem cena ich boskości. Bogowie nie znają strachu, nie litują się nad sobą i nie żywią nigdy wątpliwości, ponieważ są bogami i nie mogą obrać żadnej innej drogi niż droga prawdy. Doskonale. Będziemy wszyscy jako bogowie. Przeżyłem czas zwątpienia, wytrzymałem i przetrwałem napór przerażenia i chaosu, przeniosłem się w królestwo drugiej strony świata, lecz nie zostałem przy tym porażony paraliżem, który owładnął Carvajala; przebywam „w gdzie indziej” i mogę zabrać was do siebie. Będziemy widzieć i rozumieć, pojmiemy nieuchronność nieuchronności, beztrosko i bez żalu przyjmiemy każdy punkt zwrotny scenariusza. Nie będzie już żadnych niespodzianek, a zatem nie będzie cierpienia. Będziemy wiedli życie w pięknie, wiedząc, że wszyscy jesteśmy tylko aspektami jednego wielkiego Planu.

Około czterdziestu lat temu francuski uczony i filozof nazwiskiem Jacques Monod napisał: „Człowiek zrozumiał w końcu, że jest zupełnie sam w obojętnym bezmiarze wszechświata, w którym pojawił się przez czysty przypadek”.

Wierzyłem w to kiedyś. Być może wy wierzycie w to i teraz.

Przyjrzyjcie się jednak oświadczeniu Monoda w świetle uwagi rzuconej niegdyś przez Alberta Einsteina: „Bóg nie gra ze światem w kości”.

Jedna z tych myśli jest fałszywa. I sądzę, że wiem, która.