— Jestem Cethern, jestem najlepszy, zabiłem wielu ludzi, ukradłem ich krowy, handluję śmiercią, moje ręce zabijają, zabija mój topór, mrok podąża za mną.
Wskoczył w środek kręgu i zaczai wymachiwać swym toporem tak, że bliżej stojący wojownicy musieli się cofnąć, a Nair warknął coś tylko i poszedł przysiąść z tyłu.
— Cethern zabójca, stu ludzi ginie z jego ręki w mgnieniu oka, a wszystkie ich głowy mam u pasa. Reszta głów kopiec tworzy wysoki jak mój kamień. Ich krowy są moje, ich byki są moje, ich śmierć jest moim zwycięstwem. Najsilniejszy, Cethern zabójca, Cethern morderca, krew toczy i straszny jest…
— Wielki, nadmuchany worek ze skóry — krzyknął Ar Apa.
Paru krzyknęło z aprobatą, niektórzy się roześmiali, Cethern zaś ryknął wściekle i poszukał spojrzeniem tego, kto go obraził. Ar Apa wyrwał najbliższemu wojownikowi tarczę i przepchnął się przez tłum. Słyszał już przechwałki Cetherna i sam też był w tym dobry. Ale dzisiejszego wieczoru miał wciąż przed oczami blask złotego topora, a ktoś, kto zdobył złoty topór, nie mógł być gorszy od tego starego głupca.
— Kłamca! — krzyknął głośno i wszyscy ryknęli, potakując głośno. Zanosiło się na bijatykę.
— Ja podzielę mięso. Ja jestem najlepszy. Ja biegłem sto nocy, zabiłem sto jeleni, pokonałem sto dzików, a wszystko jednej nocy. — Krążył wkoło Cetherna, któremu piana wystąpiła na usta i popluwał teraz na ziemię.
— Ojciec Ar Apy był wariatem, matki nie miał w ogóle, nie jest mężczyzną, nie ma jaj… — Cethern zadławił się śliną.
— Jestem zabójcą — krzyknął Ar Apa, korzystając z okazji. — Mam bursztynowy dysk w złocie, mam złoty topór o dwóch ostrzach, rozmawiałem z Mrocznym Mężem. Nikt mnie nie powstrzyma!
Zamachnął się toporem, ale Cethern przyjął cios na tarczę. Teraz wszyscy już krzyczeli. Wymówienie imienia Mrocznego Męża było aktem odwagi i każdy to doceniał. Nawet Cethern, który znów się odsunął, by uniknąć ciosu. Kobiety i dzieci przemykały w milczeniu za plecami siedzących wojowników, obserwując krzyczących mężczyzn.
— Ar Apa jest kłamcą! — zdołał wykrztusić Cethern, starając się przejść do ataku.
— Patrzcie! Patrzcie! — zawołał Ar Apa, po czym przytrzymał stylisko topora zębami i wydobył zza pazuchy zawiniątko ze złotym naszyjnikiem. Podniósł ozdobę wyso- • ko, aż zalśniła w blasku ognia. Wojownicy wydali okrzyk podziwu. Cethern runął na niego, ale trafił na tarczę. Ar Apa wypluł stylisko, łapiąc je w prawą dłoń.
Od tej chwili walka rozgorzała na dobre. Nawet, jeśli Cethern był ogólnie lepszym topornikiem, to dni jego chwały już minęły, na dodatek wciąż odczuwał skutki pijaństwa. Ar Apa był silny i kipiała w nim złość, gdy myślał, jak znieważony został bezcenny dar ze złota. W uszach brzmiał mu wciąż szmer zdumienia, to dodawało odwagi. Zasypał przeciwnika ciosami, parł z taką siłą, jakby był drwalem ścinającym grube drzewo. Cethern mógł tylko zasłaniać się tarczą, nie udało mu się bowiem wyrwać własnego topora z tarczy Ar Apy. Krążyli tak wkoło ognia, odgłos uderzeń płynął w noc przy wtórze przekleństw obu mężów. Czując płomienie za plecami, zdesperowany Cethern wyszarpnął wreszcie swój topór i szybkim cięciem zranił Ar Apę w udo. Popłynęła krew, Ar Apa odskoczył, a widzowie krzyknęli jeszcze głośniej.
Coraz bardziej wściekły Ar Apa nie spojrzał nawet na ranę. Czuł, jak noga mu drętwieje, a krew spływa po kolanie. Wrzasnął ogłuszająco, aż nawet Cethern zawahał się i zerknął znad krawędzi tarczy.
Ar Apa odrzucił tarczę, aż przeleciała nad siedzącymi mężami i trafiła kilka kobiet stojących dalej, po czym ujął topór w obie dłonie, uniósł go ponad głową i rzucił się na Cetherna. Zrobił to instynktownie, bez zastanowienia, wiedziony czystą złością i niczym ponadto. Cethern przysiadł i uniósł tarczę, topór cofając daleko dla zadania ciosu, którego przeciwnik nie mógł uniknąć.
Ostrze spadło z taką siłą, że stopy Ar Apy uniosły się w powietrze. Drewniana tarcza pękła, uderzając Cetherna w czoło. Lekko ogłuszony próbował odtoczyć się na bok i wstać, ale ta sztuka już mu się nie udała.
Ar Apa ponownie uniósł oręż i opuścił go prosto na czerep Cetherna. Czaszka pękła, ostrze wbiło się w mózg, zabijając wojownika na miejscu.
Wojownicy ryknęli na cześć Ar Apy ten zaś uśmiechnął się do publiczności, wymachując zakrwawionym toporem tak, że bliżej siedzących opryskał krwią. Potem stanął nad trupem, odrzucił broń i sięgnął po brązowy sztylet noszony przez poległego na piersi. Była to cenna broń, mało który wojownik tutejszych plemion mógł się pochwalić czymś takim. Nóż był wyjątkowo ostry. Trzymając go w obu dłoniach, powoli odciął głowę pokonanego. Potem stanął na wilgotnej ziemi i przywiązał głowę za włosy do swego pasa. Zakołysała się, upuszczając resztki posoki i barwiąc udo Ar Apy na czerwono.
Oszołomiony jeszcze sukcesem podszedł na sztywnych nogach do pieczystego i zakrwawionym sztyletem wyciął sobie porcję godną mistrza.
7.
— Mam już dosyć — powiedział Ason. — Na węglach nie ma śladu cyny. — Pochylił się i zerknął uważnie na rozjarzoną stertę. Nawet w blasku słońca widać było wyraźnie, jak bucha z niej gorące powietrze.
— Cierpliwości — doradził Inteb, ścierając ślady węgla drzewnego z przedramion i dłoni. — Nie od razu mury Myken postawiono. Potrzeba czasu, żeby wyciągnąć cynę z kamienia. Właśnie dlatego nie udało nam się za pierwszym razem. Nie pamiętasz, że gdy zaczęliśmy rozgrzebywać piec, to węgle w środku wciąż gorzały?
— A skąd pewność?
— Nie ma pewności. Ale co szkodzi poczekać?
Ason nie miał cierpliwości stać bezczynnie obok pieca i wypatrywać końca wytopu. Różnił się pod tym względem krańcowo od Inteba, budowniczego zdolnego patrzeć w milczeniu, jak robotnicy obrabiają kamień wedle jego planów. Zostawił Egipcjanina przy piecu i podszedł do miejsca, gdzie dwaj chłopcy rozkopywali niewielką żyłę cyny. W pobliżu na trawie leżał Aias. Wyglądał na śpiącego, ale pozory myliły, ledwie bowiem chłopcy zaczęli poszeptywać coś i przerwali pracę, Aias sięgnął do przygotowanego stosiku kamieni. Rzucał dobrze i miał celne oko, przez co krzyknąwszy raz i drugi z bólu chłopcy zaczęli znów żwawo machać łopatami zrobionymi z poroża łosia. Odgarniali wierzchnią warstwę i odrzucali ją na bok, po czym napełniali kosz ziemią z szaroczarnymi samorodkami. Gdy kosz był już pełen, ciągnęli go i pchali do drewnianego płukadła. Woda ze strumienia rozmywała błoto, oni zaś mieszali jeszcze zawartość dłońmi tak, aby usunąć lżejsze drobiny. Chłopców wciąż było za mało. Normalnie ci tutaj zaraz wracaliby do kopania, inni by płukali, inni jeszcze rąbali kamienie, kolejni rozbijaliby skały na drobny gruz. Widząc Asona, chłopcy zaczęli pracować szybciej. Czym prędzej nakładali wilgotną rudę do koszy, byle tylko nie narazić się Mykeńczykowi. Potem zajmą się kruszeniem kamieni.
Wszystko to była prowizorka, ale nie mając dość siły roboczej, na tyle tylko mogli sobie pozwolić. Gdyby tak przywieźli ze sobą skarby z brązu i złota, to mogliby kupić więcej chłopców. Jak dotąd korzystali jedynie z dobrej woli Naikeri, która nade wszystko pragnęła zemsty. Do spania mieli zbite byle jak prycze, przed deszczem chroniły ich dachy z gałęzi. Gotowali nad ogniskiem, pili zwykłą wodę. Ale ruda była kopana, a węgiel drzewny płonął w piecach tym razem jak trzeba. Jeśli prawidłowo dokonają spustu, będą mieli pierwszy urobek. Ason zwalczył pokusę, by wrócić do pierwszego pieca i ruszył pomóc Intebowi przy załadunku kolejnego wsadu, choć była to brudna robota. Piec tworzyła wyłożona gliną niecka. Na samym dole było wgłębienie duże na dwie stulone dłonie. Wrzucało się do środka całą masę węgla drzewnego zmieszanego z rozdrobnioną rudą i podpalało całość. Trzeba było zawołać chłopców, by poruszali miechami i pompowali do środka powietrze. Tak robił Lycos, szczęśliwie Ason zapamiętał szczegóły. Jak dotąd otrzymali jedynie mieszaninę węgla i szlaki miast cyny. Głęboko zamyślony Ason usłyszał w końcu, że ktoś go woła. Podniósł głowę. To Naikeri. Stała na szczycie granitowej ściany, która zamykała dolinę.