Wieczorem poczuli się na tyle zmęczeni, że przekąsili coś tylko i zaraz zawinęli się w płaszcze, by przysnąć obok ognia. Inteb obudził się tylko raz, gdy Aias wstał i podsycił płomienie. Było tak zimno, że Egipcjaninowi napłynęły łzy do oczu. Nad nim ciemniała misa nieba z jasnymi punkcikami gwiazd widocznymi dobrze nawet tuż nad samym horyzontem. Jasny punkt przeciął czarne tło i zniknął bezgłośnie za wzgórzami. Niczym zabłąkany duch gdzieś w oddali zahukała sowa. Inteb zadrżał i przysunął się bliżej Asona, który oddychał miarowo, emanując wręcz spokojem i siłą. Gdyby nie ten młodzieniec, Inteb byłby wciąż doradcą faraona i żyłby spokojnie na dworze w Tebach, miast błąkać się po tej mroźnej i zapomnianej przez bogów krainie. Co za szaleństwo go tu przywiodło? Egipcjanin uśmiechnął się tylko i rychło zasnął.
Po południu czwartego dnia ujrzeli wyrastające na równinie jasne mury grodziska i kredowy kopiec obok. Dwakroć minęli ostatnio stada bydła gnane ku siedzibie plemienia, jednako budząc niepokój i krów, i pastuszków, którzy woleli schodzić zbrojnym z drogi. Strzegący zwierzyny wojownicy Yernich pokrzykiwali coś i na wszelki wypadek sprawdzali, czy mają topory pod ręką. W pobliżu grodziska widać było jeszcze więcej bydła; stłoczone w prowizorycznych zagrodach wzbijało całe tumany kurzu.
Zasłana krowimi odchodami ścieżka biegła między niskimi kurhanami, które pierścieniem otaczały grodzisko. Grzebano tu wojowników z całego szczepu, by mogli wrócić w ten sposób do Matki Ziemi i z nadzieją, że Pani Kurhanów zaprowadzi ich do Krainy Obiecanej. Cmentarzysko było równocześnie miejscem dorocznych zebrań, na których podejmowano wszelkie ważkie decyzje tyczące, na przykład, zbójeckich wypraw po bydło czy inicjacji młodych wojowników. Tutaj też wybierano nowego wodza.
Minąwszy ostatnią zagrodę ujrzeli wielką ciżbę tłoczącą się pod murami grodziska. Widać już się zaczęło. W powietrzu rozległ się pisk, od którego zęby drętwiały. Przez ten dźwięk przebijał podniesiony głos jakiegoś mężczyzny.
Gdy podeszli bliżej, poznali, że to pogrzeb. Ciało spoczywało przed domem śmierci, który w gruncie rzeczy był tylko pozbawionym ścian szałasem akurat dość dużym, by pomieścić jedno ciało. Kobiety i chłopcy od wielu dni spulchniali ziemię wkoło, jelenimi rogami rozbijając białe bryły na grudki. Ich praca dobiegła końca i teraz wojownicy, mocno już pijani, słuchali wysokiego mężczyzny w odświętnej białej tunice, który wyśpiewywał coś wysokim i czystym głosem. Miał siwe, długie do ramion włosy i bujną brodę, bez wąsów jednak; te przynależały jedynie wojownikom. U jego stóp leżało bezgłowe ciało, sam czerep został starannie wciśnięty pod prawą pachę nieboszczyka, którego namaszczono oliwą i przykryto skórą dzika. Obok siedział ze skrzyżowanymi nogami ktoś inny i dmuchał z poświęceniem w drewniany ustnik podłączony do skórzanego wora. Poczerwieniał aż cały na twarzy pilnując, by miech nie oklapł. Niemniej powietrze, miast służyć czemuś użytecznemu, jak przy wytopie cyny, uciekało przez pustą kość z wywierconym w niej szeregiem otworków. Stąd właśnie brał się ów przenikliwy pisk, który opadał i narastał, zależnie od tego, które otwory spocony dmuchacz przykrywał palcami. Był to akompaniament do przemowy gościa w bieli.
— Wiódł życie wojownika, dobre życie, które nie ma końca. Zginął w walce, zginął z krzykiem, odszedł walcząc. Ginąc nie poczuł śmierci, a wszedł jeno na szlak wiodący do Moi Mell. Teraz my odprawiamy go do Moi Mell i Pani Kurhanów dopilnuje, by tam się znalazł. Wyrusza już do krainy wiecznej młodości, gdzie nie ma bólu ani śmierci, gdzie nie ma smutku, gdzie nie ma początku ani końca. Gdzie nie ma zawiści, nie ma zazdrości, nie ma dumy ani strachu. Tam obfitość wszystkiego panuje, stada się pasą, gdzie sięgnąć okiem. Są tam świnie tak wielkie, że czterdziestu mężów ich nie dźwignie, a on dostanie pierwszy kęs. Dostanie dzban, który nigdy nie będzie pusty. Oto gdzie odchodzi, gdzie go wyprawiamy.
Kościana fujarka zapiszczała jeszcze głośniej i wojownicy podnieśli wrzask i wrzeszczeli tak, aż ochrypli. Tymczasem ciało zostało przeniesione do domu śmierci i kiedy tylko kłody drewna szczelnie otoczyły szałas, mężowie wzięli jelenie łopaty i zaczęli zasypywać go ziemią. Prześcigali się przy tym, który narzuci więcej białej kruszonki. Kurhan rósł szybko i rychło skrył cały szałas, a wojownicy przystanęli zdyszani od wysiłku i pijaństwa. Ason patrzył na wszystko zafascynowany i oderwał oczy od kurhanu dopiero wtedy, gdy obok pojawił się Ar Apa.
— Przybyłeś — powiedział wojownik Yernich z wyraźną ulgą. Widać wybór nowego wodza to nie przelewki i obecność Asona mogła zaważyć na ostatecznym wyniku.
— Kogo chowają? — spytał młodzieniec, wciąż jeszcze zainteresowany ceremonią.
— Der Daka. Wodza zawsze chowa się podczas święta Samhain.
Ason spojrzał ze zdumieniem na gotowy już kopiec z wypchanym bykiem na szczycie.
— Przecież zabiłem go latem. Jakim cudem nie rozpadł się do tej pory?
— Nasi druidzi potrafią niejedno. Wiedzą, co było i co będzie, leczą każdą chorobę. Codziennie malowali ciało olejem cedrowym, aby było tak świeże, jak za życia. Musisz przyłączyć się do nas i wypić.
Ason wolałby zostać tu jeszcze i posłuchać, ale Aias cmoknął znacząco, Inteb zaś odwrócił się plecami do całego widowiska. Traktowanie ciała olejem cedrowym nie umywało się do technik balsamowania zwłok, jakie stosowano w Egipcie i jakie nieobce były Intebowi. Wiedział, że po zabiegach kapłanów ciało zmarłego może przetrwać wieki. Minęli długi szereg odartych ze skóry tusz baranich i weszli do grodziska.
Było tu głośno i kolorowo, krzyki ludzi mieszały się z protestami zwierząt. Zamieszanie, tumult. Wojownicy przepychali się przez tłum z tarczami i toporami, z dumą muskając swe białe, sztywne wąsy. Towarzyszyły im kobiety, a nawet dzieci, najmniejsze z nich było całkiem nagie, a wszystkie brudne. Kręcił się ten drobiazg pod nogami tocząc walce z wygładzonego kamienia. Pojawili się też przybysze spoza plemienia. Śniadzi Albi z towarami na handel, Donbaksho z nosidłami obwieszonymi pulchnymi zającami i dzikim ptactwem. Rozglądali się wkoło, szeroko otwierając oczy. Byli też jasnowłosi mężowie, których Ason nigdy dotąd nie widział. Bez wątpienia wojownicy: w brązowych hełmach z krowimi rogami, z długimi sztyletami, które obijały im nogi. Złote były bransolety na ich nadgarstkach, złote zapinki ich płaszczy, jednak na plecach dźwigali kosze, zupełnie jak niewolnicy. Ich kobiety niosły jeszcze większe tobołki. Postawili wszystko, ale żadnego z pakunków nie otworzyli. Ason zaciekawił się, jakie towary oferują owi dziwni goście. Potem wciśnięto mu w dłoń pękaty puchar i spragniony młodzieniec zajął się piwem.
— Patrz tylko! — zawołał uradowany Aias. — Tego jeszcze nie widziałem.
Osobliwie ubrany mężczyzna wskoczył na chwiejny pomost spleciony z gałązek i witek wierzbowych. Kobiety, które nie ukończyły jeszcze roboty przy wiklinie, pisnęły nań, ale on ominął ich palce i utorował sobie drogę na sam środek. Pomost ugiął się i zaskrzypiał. Skórzana spódnica sięgała cudakowi niemal do kostek, krótka peleryna kończyła się zaś tuż pod pachami. Zupełnie, jakby chciał strojem zaszydzić z wojowników Yernich, którzy nosili długie peleryny i spódniczki przed kolana. Dłonie i twarz wysmolone miał węglowym pyłem, pył wtarł też we włosy, które sterczały zebrane w szpic. Upadł i przekręcił się na plecy, niczym wielki żuk o czarnych nogach, kopiąc bezradnie powietrze, aż wszyscy wkoło buchnęli śmiechem.
— Kuglarz, kuglarz! — krzyknął tłum i ludzie zbiegli się zewsząd, by nie stracić okazji do zabawy.