Выбрать главу

Więcej nie było mu trzeba. Uśmiechnął się krzywo do widzów, zacisnął pięść i uderzył silnie przeciwnika w plecy tuż nad nerkami. Geramani zadrżał i zachwiał się. Zanim doszedł do siebie, pięść wylądowała znów w tym samym miejscu. Mężczyzna jęknął głośno i rozpostarł ręce. Aias odstąpił o krok i ulżył cierpieniom biedaka, dając mu tak mocno w łeb, że Geramani stracił przytomność, zanim jeszcze padł na piasek.

— Teraz wiedzą już, na czym polega atlantydzki boks — powiedział Aias i wrócił do kompanów, aby pomóc im odbierać wygrane. Ci i owi mamrotali coś na temat niezwyczajnego sposobu walki i podawali zwycięstwo w wątpliwość, ale widok pięści boksera szybko rozproszył ich niepewność. Profity były znaczne i dzień należało uznać za udany.

Święto Samhain nie zakończyło się wraz z zachodem słońca. Rozpalono większe ogniska, aż wewnątrz grodziska zrobiło się całkiem jasno. Z mrocznych kątów dobiegały stłumione piski i śmiech kobiet, tak obcych jak i miejscowych, które same siebie przywiozły na sprzedaż i zarabiały teraz, korzystając z darowanego im przez naturę wyposażenia. Nie chciały wiele, zadowalały się skromnymi podarkami. Nadal można było w blasku pochodni podziwiać wystawy pełne złota i biżuterii, kamiennych toporów i pięknych noży z krzemienia, brązowych sztyletów i bursztynowych dysków. Była też dziczyzna, drób, sól i słodkie owoce. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

Jednak z wolna zaczęto szykować się już do najważniejszego. W największym zagłębieniu pośrodku grodziska rozpalono ogień, a kobiety zamiotły ziemię wokoło usuwając wszystkie zwierzęce odchody i wysypały teren dębowymi i laurowymi liśćmi. Z dwóch dziur po obu stronach paleniska usunięto całoroczne pokłady śmieci i wstawiono tam grube pale, każdy wysokości rosłego mężczyzny. Zgodnie z instrukcjami druida przycięto pale częściowo na szczytach, by osadzić na nich trzecią, poziomą kłodę. Potem druid tak długo omywał konstrukcję rozpuszczoną w wodzie kredą, aż całość była biała niczym kość. Wojownicy Yernich zaczęli gromadzić się wkoło, wszyscy w najlepszych strojach (kupionych od Albich), wszyscy pod bronią. Zanim jeszcze ludzie zdążyli się zgromadzić, jeden nie wytrzymał, zerwał się na nogi i gromkim głosem obwieścił światu o swoich talentach wojownika i nieustraszoności. Ceremonia wyboru nowego wodza-byka mogła się rozpocząć.

Wkoło buchającego coraz wyżej ognia zrobiło się tłoczno. Wojownicy ociekali potem, zataczali się skutkiem upicia, ale wrzeszczeli wciąż i natrętnie pokazywali wszystkim swe złote bransolety, wisiory i pierścienie. Zgiełk panował okrutny, czasem słychać było krzyki kolejnego śmiałka, ale nikt się tym nie przejmował. Liczył się sam fakt przemowy przed zgromadzeniem, treść miała znaczenie drugorzędne, ostatecznie, ile można wymyślić nowych przechwałek i kłamstw. Wojownicy obrzucali się wyzwiskami, uderzali toporami o tarcze, nadwerężali płuca. Ciągnęło się to bez przerwy przez całą noc, aż niektórzy zaczynali przysypiać, po czym budzili się i znów zaczynali gardłować, sięgając przy okazji po piwo. Ason przepchnął się do wewnętrznego kręgu i też wykrzyczał swoje, obrażając kogo tylko się dało i pomnażając swe dokonania kilkakrotnie. Nikt, rzecz jasna, nie pomyślał nawet, aby zakwestionować choć słowo. Inteb przyglądał się ceremonii z dala i popijał miód, który nader mu zasmakował. W końcu przysnął. Ucieszony wypchaną sakiewką i nieco sponiewierany Aias starał się odnieść sukces na innym polu. Przez większość dnia podziwiał wysokie, pełnobiustne i jasnowłose kobiety Geramanich, aż w końcu zdołał podarunkami zwabić jedną z dala od ognia. Bez wątpienia dziewczyna miała potem co wspominać w lasach na północy.

Przed świtem większość wojowników zległa na ziemi lub przynajmniej przysypiała i tę właśnie chwilę wybrał Ar Apa, by zacząć krążyć przed nimi i zachwalać chełpliwym głosem siłę swego ramienia. Oszczędzał dotąd siły i pozwalał sobie jedynie na krótkie mowy, tak zatem obecnie mógł skakać, krzyczeć, a nawet przekonywać za pomocą tarczy jakiegoś pijanicę, by nie usiłował gadać niczego, w czasie gdy Ar Apa przemawia. Nie był ani trochę lepszym mówcą niż pozostali, ale miał jeszcze dość sił, by wymusić posłuch i wzbudzić szacunek. Ten i ów kiwał z podziwem głową i zasypiał, aż kiedy słońce rozproszyło poranne mgły, Ar Apa pełen był entuzjazmu i wiary we własne siły. Przystanął zadyszany, nabrał powietrza i wrzasnął tak, że wszystkich pobudził.

— Ar Apa abu! Czas na ogniste przejście i oczyszczenie bydła!

Wojownicy poruszyli się, odkrzyknęli radośnie, dopili resztki piwa i ruszyli gromadnie pod zagrody dla zwierząt, by sobie ulżyć. W powietrzu rozniósł się przykry zapach uryny.

Gdy Ason się obudził, Inteb i Aias byli już obok. Razem z innymi wyszli przed grodzisko. Kobiety z dziećmi ciągnęły tu już dwie wielkie plecionki, które przygotowano poprzedniego dnia.

Leżąc na bokach przypominały wielkie kosze dwa razy wyższe od człowieka, dość obszerne, o nieregularnych kształtach. Rzucono je po obu stronach głównego wejścia do grodziska, tymczasem z jakiegoś zamknięcia wewnątrz murów przyprowadzono pięciu mężczyzn. Musieli chyba mieć spętane nogi, potykali bowiem się i padali co chwila, ale ostrze włóczni zmuszało ich do dalszych wysiłków. Dźwigali się na nogi, co też nie było łatwe, jako że ręce związano im na plecach. Bez wątpienia byli to wojownicy Yernich, z pobielonymi wąsami i włosami, chociaż Ason nie widział przedtem żadnego z nich. Krzyknął na najbliższego wojownika pytając, co to za więźniowie, ale żeby usłyszeć odpowiedź, musiał obrócić mężczyznę ku sobie.

— Oni? Złodzieje, tchórzliwi złodzieje. Przyszli w nocy, żeby ukraść nam bydło, ale dojrzeliśmy ich. Są z Dun Finmog, ale już tam nie wrócą! — roześmiał się i tak jak inni cisnął w mężczyzn krowim plackiem.

Całą piątkę wyprowadzono za mury, gdzie otoczyła ich liczna straż. Tam rozcięto im więzy i wepchnięto trzech do jednej, dwóch do drugiej plecionki. Następnie wojownicy wparli ramiona w wiklinę i ustawili obie konstrukcje prosto, wylotami na ziemi. Teraz było widać, co kosze mają sobą przedstawiać.

Były to łby byków. Nozdrza pomalowano ochrą, oczy na czarno z białymi środkami. Długie, naturalnie wygięte gałęzie służyły za rogi. Odwzorowanie było prymitywne, ale rozpoznawalne. Podparto je drągami, by nic nie mogło ich przewrócić i otoczono szczapami drewna. Wszystkim dyrygował ten sam druid, który poprzedniego dnia prowadził ceremonię pogrzebową. Pomagało mu dwóch młodszych mężczyzn w takich samych, długich szatach. Więźniowie wczepili palce w wiklinę i z przerażeniem spojrzeli na druida. Tłum ucichł.

— Jak węże ciche podpełzliście tu na brzuchach, jak gronostaje podkradliście się pod zagrody. Jak duchy nocy przybyliście z Dun Finmog i wiecie dobrze, co was przywiodło. Bydło z Dun Finmog pada, a wy dzwonicie ze strachu zębami. Wiecie, że najlepsze bydło jest tutaj, tu są najbardziej tłuste krowy, ale nasi wojownicy czuwają! — Podniósł się krzyk i łomot, posypały się wyzwiska. Druid jednak nie przerwał.

— Stu i stu was już przyszło i stu, i stu zostało zabitych. Wasze głowy piętrzą się wyżej niż grodzisko. Ale pięciu wzięto żywcem, bo trzeba kogoś pojmać, bo nadszedł czas Samhain i pora oczyszczenia bydła. Oto czemu jeszcze żyjecie.

Znów podniósł się zgiełk, ale druid uciszył wszystkich. Wstał, uniósł jedną nogę.

— Jedna stopa — zawołał i jeszcze wolniej uniósł rękę.