— Jedna dłoń — powiedział jeszcze głośniej i wskazał na uwięzionych.
— Jedno oko! — wrzasnął, pochylił głowę i przymknął lewą powiekę. — Gińcie, płońcie, gińcie, gińcie, gińcie!
Druid zakończył swoje wystąpienie i zaczęła się rozrywkowa część imprezy. Wojownicy przynieśli z ogniska płonące głownie i cisnęli je w suche drewno ułożone wokół wiklinowych łbów. Mężczyźni wewnątrz zakaszleli od dymu, potem podnieśli wrzask. Płomienie lizały im stopy. Wspięli się jak najwyżej, usiłując uciec przed gorącem, a widzowie aż popłakali się ze śmiechu, obserwując ich wysiłki. Dzieci i kobiety utworzyły tymczasem szpaler łączący wejście do grodziska z najbliższą zagrodą dla bydła. Otwarto furtkę i pognano ryczące ze strachu krowy drogą między dwoma płonącymi konstrukcjami. Ludzi wewnątrz strawił ogień i już nie krzyczeli. Do czasu gdy ostatnie sztuki bydła pokonały oczyszczające przejście i zniknęły w grodzisku, ogień prawie przygasł i zabawa dobiegła końca.
Wojownicy zaczęli wracać do kręgu wokół pełnego popiołu paleniska rady. Dłubali przy tym ostentacyjnie w zębach, wypluwając włókienka mięsa. Starannie omijali jednak miseczki z mlekiem, które kobiety ustawiły przy wejściu do grodziska. Mleko to przeznaczone było dla pożywienia dusz zmarłych, które wraz z nastaniem jesieni nie chciały marznąć na cmentarzu, lecz wrócić z bydłem na zimę do domu. Wojownicy zażądali znów piwa. Ar Apa zjawił się tu przed wszystkimi i stał teraz przed pobielonym łukiem. Nie wybrał tego miejsca przypadkiem. Jeśli tylko jakiś inny wojownik podchodził za blisko, Ar Apa unosił groźnie topór. Tamten wahał się i uznawał ostatecznie za stosowne usiąść wraz z innymi. Jednak gdy Ar Apa dojrzał Asona, zamachał na niego, przyzywając go do siebie.
— Czy usiądziesz obok mnie? — spytał.
— A co to będzie oznaczać?
— Ze skoro siedzisz, to nie chcesz zostać wodzem-bykiem, a tylko mnie popierasz.
Ason zastanowił się przez chwilę.
— Jeśli poprę cię teraz i zostaniesz wodzem, czy nie zapomnisz tego?
— Nigdy! — Ar Apa spojrzał ogniście na Mykeńczyka i uderzył toporem o tarczę. — Mam najdłuższą pamięć, mam najmocniejsze ramiona. Nie zapomnę!
Nikt nie sprzeciwił się wyborowi Ar Apy, a w każdym razie nikt nie ośmielił się głośno zaprotestować przeciwko sojuszowi topora i miecza. Wieść o rozpoczęciu ceremonii rozchodziła się szybko i tłum rósł z każdą chwilą. Ar Apa siadł przed łukiem i popijał piwo, przytakując od czasu do czasu skinieniem głowy, druid tymczasem chodził tam i z powrotem przed kandydatem, wychwalając głośno jego czyny, i nikomu nie wadziło, że czyny te i rzekome umiejętności, które czyniły go kimś wyjątkowym, to zwykłe bajędy. Był to zabieg czysto rytualny. Druid wyliczył nawet wszystkich przodków Ar Apy, sięgając jakimś cudem aż do zamierzchłej przeszłości. Publiczność reagowała ze zrozumieniem, czasem nawet przyklaskiwała, szczególnie wtedy, gdy mowa była o niezbyt dawnych wydarzeniach, jak na przykład o zwycięskich zmaganiach Ar Apy z tajemniczymi ciemnymi siłami, co odnosić się miało zapewne do Mrocznego Męża. Potem druid opisał potężnych i odzianych w brąz sojuszników kandydata. Na to Ar Apa wstał powoli i podszedł do druida.
— Powiedz nam — krzyknął — czy dzisiejszy dzień jest szczególny?! Czy przychylniejszy jest od innych?! Co może przynieść nam dobrego?!
Zapadła martwa cisza i wszyscy patrzeli, jak druid zamyka jedno oko i zerka na chmury, jak obraca się przy tym na pięcie szukając na niebie znaków. Musiał coś dojrzeć, zatrzymał się bowiem nagle i zakrył oko dłonią, jakby porażony wizją. Co dzielniejsi wojownicy też spojrzeli na chmury, ale większość nie śmiała podnieść głów. Zapadła niczym nie zmącona cisza.
— Widzę kształt — powiedział druid i dotknął drągów, co miało dodać mu siły. Na Ar Apę nawet nie spojrzał. — Kształt. Kształt ma coś z dwugłowego topora, może być ze złota. Za nim mrok. Ciemność. Jeśli dzisiaj stanie się tak, że wojownik dwugłowego topora stanie w obronie tego ludu, przewyższy w bitwie wszystkich innych. Ale krótkie będzie jego życie, jeśli to uczyni.
Wszystkie oczy skupiły się na Ar Apie, który wykrzyczał teraz rytualną odpowiedź.
— A co mnie to obchodzi? Mam dwugłowy topór. I co z tego, że będę żyć tylko jeden dzień i jedną noc! Wszyscy mnie zapamiętają, ponieważ pamięć o czynach trwa wiecznie.
Powoli, z namaszczeniem, druid sięgnął za pazuchę i wydobył krótką gałązkę pokrytą złocistymi liśćmi. Były to liście dębu. Musnął nimi poprzeczną belkę i niskim głosem zaintonował:
— Dotykam Dobrego Rębacza, Niszczyciela, dotykam go.
Potem odwrócił się, by przesunąć liśćmi po czole Ar Apy.
— Ar Apa Uercinquitrix! — zawołał.
— Ar Apa Uercinquitrix! — odkrzyknął tłum.
Następnie musnął lewą uniesioną dłoń Ar Apy.
— Dotykam Cudownego, on jest naszym stwórcą, Ar Apa Uercinquitrix! — Widzowie znów odpowiedzieli chórem. Druid odwrócił wodza i przesunął mu gałązkę po plecach. Ar Apa zacisnął pięści. Oto było wyniesienie, które dodawało mu sił.
— A teraz dotykam jej, Pani Kurhanów, naszej Matki Ziemi, naszej Opiekunki — zaśpiewał druid, muskając prawą dłoń Ar Apy i jego prawe ramię.
— Ar Apa Uercinquitrix! — krzyknęli wszyscy raz, drugi i trzeci i wiwatowali długo na cześć nowego wodza, nowego byka, który stał teraz przed nimi dumny i szczęśliwy.
Ktoś pociągnął Asona za ramię i młodzieniec strącił niecierpliwie cudzą dłoń. Gdy ta wpiła się znowu, Ason sięgnął ze złością po miecz, ale to była Naikeri. Musiała mocno wytężać płuca, by Mykeńczyk ją usłyszał.
— Jeden z moich ludzi przybył z wiadomością. Dwa dni temu przybyła do kopalni grupa wielkich mężów z rogami na hełmach, najpewniej Geramani. Zaraz odeszli i już ich tam nie ma.
— Co mówisz? Że jak? — Ason miał złe przeczucia. — Kopalnia…?
— Niczego nie zniszczyli, ale zabrali wszystkie metalowe krążki, które tam trzymaliście.
Wzięli cynę.
3.
Dnia ubywało, aż zrobiło się go mniej, niż kiedykolwiek na Argolidzie, noce zaś ciągnęły się bez końca. Niekiedy trudno było nawet ustalić, czy słońce już wzeszło, niebo bowiem zanosiło się grubymi chmurami i przeraźliwie zimna mżawka zraszała ponury las. W ten sposób szare południe niewiele różniło się od północy. Opróżnione przez rabusiów składowisko cyny zapełniało się z bolesną powolnością. Chłód i wilgoć sprawiały, że chłopcy zatrudnieni w kopalni często buntowali się i ledwo spuściło się ich z oka, zaraz uciekali. Nawet węgle paliły się gorzej i przygasały, brakło bowiem suchego drewna na podpałkę.
Od powrotu z Dun Ar Apa, Ason zmienił się znacznie. Nie chciał przyznać się do porażki, przynajmniej głośno i z zimną zaciętością nie ustawał w pracy, wciąż wydobywając i wytapiając cynę. Codziennie wychodził jeszcze przed świtem do lasu, by ściąć dość drewna potrzebnego do podsycania ognia w piecach. Spał niewiele, często przez całą noc pilnował paleniska, jakby to jego własna siła decydowała o wytopie. Robił wszystko, by kopalnia mogła działać, ale nie wspominał już o mykeńskim statku, który miał rychło przypłynąć. Zima odbierała wszelką nadzieję, bo kto odważy się stawić czoło oceanicznym sztormom, szczególnie silnym o tej porze roku? Jeśli statek nie przybędzie, cała ich praca okaże się daremna. Czy Mykeny jeszcze istnieją? A może zjednoczeni z innymi miastami Argolidy Atlantydzi wybili wojowników Perimedesa, a samo miasto zrównali z ziemią? Wszystko było możliwe. Zostaną tu, na krańcu świata, gromadząc cynowe dyski, aż zestarzeją się i umrą. I tyle. Tak się to skończy. Ason nie chciał rozmawiać o podobnych sprawach, nie odpowiadał też na pytania, gdy ktoś poruszał ten temat. Aias wyglądał na całkiem szczęśliwego, nowy tryb życia w zupełności mu odpowiadał, jednak Inteb nie potrafił zapomnieć, kim był kiedyś. Świadomość beznadziei dokuczała mu jak bolący ząb. Wiedział, że martwi się na daremno, ale nie potrafił przestać.