— Żaden problem, ale mam jeszcze jedno pytanie. Rozumiem, że masz więcej ludzi na statku i że jest między nimi metalurg, który poprowadzi kopalnię?
— Ludzi mam jeszcze siedemnastu, a wśród nich trzech metalurgów!
— Kopalnię ujrzą czynną, jest trochę cyny, piece płoną, a podpałaka leży zgromadzona pod ręką. Nie próżnowaliśmy.
Gadali do późna w nocy. Wypili całe piwo, aż w końcu Mykeńczycy zawinęli się w płaszcze i ułożyli do snu na podłodze. Ason ściągnął koce z Naikeri i wziął ją tak gwałtownie, wręcz brutalnie, że nie mogła powstrzymać okrzyków bólu. On roześmiał się tylko i nie przerwał, a Inteb, który obudził się i słyszał wszystko, naciągnął futra na głowę i próbował nie słyszeć tych obrzydliwych dlań odgłosów.
Ason wstał przed świtem. Gdy tylko się rozwidniło, obudził Atroclusa i razem ruszyli wzdłuż strumienia do morza, gdzie wielki statek spoczywał już na plaży, daleko ponad linią najwyższego przypływu. Przywitał się serdecznie z resztą załogi i przyjął poczęstunek niezwykły zaiste w tym zimnym kraju: ciepłe i słodkie wino z Myken czerpane z przytwierdzonej solidnie w kabinie amfory. Wzięli co trzeba z zapasów i zostawiwszy dwóch ludzi na straży wyruszyli razem do kopalni.
— Teraz będzie inaczej — powiedział Ason, prowadząc kompanię znajomą ścieżką. — Znajdziemy więcej chłopców do pracy, będzie miał kto ścinać drewno i będzie miał kto doglądać wytopu. Do wiosny zgromadzimy tyle cyny, że trzeba będzie wyrzucić balast, aby statek nie poszedł na dno. Wrócimy do Myken i Argolida znów się zjednoczy. Zepchniemy Atlasa do morza i skończymy z nim raz na zawsze.
Mężowie z Myken narzekali głośno na ziąb, ale pracowali. Po raz pierwszy Ason mógł odłożyć swój topór i pokierować jedynie budową nowych chat, tymczasem metalurdzy kiwali głową nad stosowanymi dotąd technikami wytopu i pospiesznie zaprowadzali własne porządki w tej dziedzinie. Dni były jasne, ale słońce grzało jak z łaski. Inteb i Ason znów stali się sobie bliżsi i często rozmawiali o podróży powrotnej, Naikeri zaś posmutniała wyraźnie i nie odzywała się do nikogo. Jeden Inteb zauważył tę odmianę i cieszył się skrycie. Sprawy miały się ku lepszemu. Ósmego dnia po przybyciu mykeńskiego statku strażnicy u wylotu doliny podnieśli alarm. Ason wyszedł sprawdzić, co to za nowy kłopot. Miał na sobie piękną zbroję, lśniącą jaśniej niż blade, zimowe słońce, w dłoni trzymał nowy, ostrzejszy miecz. Ze szczytu obwałowań dostrzegł trzech wojowników Yernich wyglądających niepewnie z lasu. Musieli dojrzeć Asona, wyszli bowiem powoli spomiędzy zarośli. Gdy podeszli bliżej, młodzieniec poznał Ar Apę i dwóch wojowników z jego szczepu.
— Ason Abu — zawołał Ar Apa unosząc dłoń z toporem i spoglądając podejrzliwie na stojących obok w pełnym rynsztunku Mykeńczyków.
— To moi przyjaciele — odkrzyknął Ason. — Nie ma powodu do obaw.
Uspokojeni tą deklaracją wojownicy weszli na teren kopalni. Przycupnęli przy ogniu w chacie i przyjęli poczęstunek. Ar Apa opisał najpierw malowniczo (i całkiem nieprawdziwie) podróż z grodziska i przeszedł do rzeczywistych powodów wizyty.
— Ciężka zima nadeszła. Było wiele napadów, straciliśmy wiele sztuk bydła. Najpierw przyszli z północy ludzie z Dun Moweg, potem z Dun Finmog, jeszcze bardziej na północy. Nie napadają na siebie nawzajem ani na Dun Uala, ale przechodzą przez tereny innych szczepów, by kraść nasze krowy i zabijać naszych wojowników.
Ostatnie słowa Ar Apa niemal wykrzyczał i uderzył styliskiem topora w klepisko. Jego kompani tupnęli i jęknęli rozgłośnie. Yerni uwielbiali ostentację, Ason zaś, który widywał już takie przedstawienia, doczekał spokojnie do końca. Kiedy emocje opadły, Ar Apa wygładził na nowo wąsy i przeszedł do konkretów.
— Teraz już wiem, czemu tak się dzieje. Teraz wiem, kto za tym stoi, wiem, kto zamieszkał w Dun Uala i daje ludziom błyskotki, by robili to, co chcą. Teraz już wiem. — Spojrzał na Asona i szybko odwrócił wzrok.
— Mroczny Mąż. — Ason wypowiedział głośno imię, którego Ar Apa nie mógł wciąż wykrztusić. — Znów burzy ludzi? Skąd wiesz?
Ar Apa wbił wzrok w sufit i udał, że po raz pierwszy widzi coś tak fascynującego jak dziura dymnika. Potem poskrobał tarczę, zdrapał nieco zaschniętego błota. Inteb przystanął milcząco z tyłu.
— Ktoś przyszedł do mnie — odparł w końcu Ar Apa. — Sam Uala przyszedł z kilkoma wojownikami i nie chciał walczyć, tylko rozmawiać. Druid przygotował wszystko co trzeba do spotkania wodzów-byków, obwiesiliśmy drewniane łuki naszymi skarbami i porozmawialiśmy. Pokazał mi dary, które dostał od… od tego, którego imię wymówiłeś. Rozmawialiśmy…
Ar Apa zastygł z otwartymi ustami, jakby zabrakło mu słów. Pot wystąpił wodzowi na czoło. Może zrobiło mu się gorąco od ognia, Ason jednak podejrzewał coś. Ar Apa wiedział coś, czego jednak nie mógł głośno powiedzieć.
— Zamierzają napaść znów na kopalnię? Jak ostatnim razem, wojownicy z wielu szczepów. O to chodzi, prawda?
Ar Apa przytaknął i odwrócił głowę.
— Słusznie robisz, przychodząc z tym do mnie, miast przyłączyć się do nich. Gdzie jest Mroczny Mąż?
— W Dun Uala.
Dla Asona wszystko było jasne. Kopalnię mógł zostawić pod opieką fachowców, a wojowników poprowadzić do boju. Trzeba zająć się tym Mrocznym Mężem, duch to czy człowiek, bo inaczej nie będzie kresu kłopotom. Ason wiedział, jak to uczynić.
— Mam zbrojnych pod swoją komendą — powiedział. — Pancernych i niezwyciężonych. Pójdziemy na Dun Uala, by zabić Mrocznego Męża. Czy zbierzesz wojowników ze swego szczepu, by pójść z nami?
— Mroczny Mąż… — Ar Apa był na tyle wstrząśnięty, że aż zapomniał się i wymówił głośno straszne imię.
— Uala i jego ludzie nie dotrzymają nam pola. Zabijemy ich. Twoje będzie bydło, zemsta, złoto i skarby.
— Pójdę z wami — powiedział Ar Apa podejmując w jednej chwili decyzję. Teraz myślał już tylko o łupach czekających nań w Dun Uala, największym, najbogatszym i najpotężniejszym z wszystkich grodzisk Yernich. Ślina napłynęła mu do ust, gdy wyobraził sobie przyszłe zdobycze. Splunął w ogień i roześmiał się głośno.
5.
Nadeszło święto Imbolc, czas wesołości i pierwszy znak, że uścisk zimy zaczyna z wolna słabnąć. Stłoczone w zagrodach pod mieszkaniami kobiet bydło pożerało ostatki paszy zgromadzonej w grodziskach jeszcze jesienią, a na pastwiskach pojawiały się pierwsze źdźbła trawy. Rodziły się cielęta i jagnięta. Świat budził się znów do życia i było co świętować, tym bardziej że nastawiono świeże mleko na fermentację. Piwo uwarzone z zeszłorocznego zboża dawno już się skończyło. Teraz wojownicy, znów radośnie zalani, mogli wylegiwać się w słońcu i zerkać z murawy na kobiety wyprowadzające inwentarz. Zwierzęta były osłabione; skutkiem skąpych, zimowych racji pożywienia i braku przestrzeni w oborach ledwo powłóczyły nogami, ale świeża zieleń trawy gwarantowała, że szybko odzyskają siły.