Dun Moweg było typowym grodziskiem Yernich. I tutaj mieszkania wojowników wzniesiono na obwałowaniach, zaś przestrzeń na szczycie była idealnym miejscem, by wygrzewać się w miłym słoneczku, szczególnie wobec obfitości świeżego napitku. Wojownicy zlegli zatem, wódz między nimi. Moweg wspominał barwnie minione wyprawy, zdobycze i rzezie, kiedy w grodzisku pojawili się zbrojni.
Mimo metalowych strojów i broni podeszli po cichu, za nimi skradały się pobielone postacie wojowników Ar Apy. Gospodarze byli wstrząśnięci wizytą. Przecież wszyscy wiedzieli, że Imbolc nie jest czasem wojen ani napaści.
— Ty jesteś Moweg — powiedział Ason, spoglądając spod okapu hełmu na ciężko zdumionego męża siedzącego wciąż na ziemi przed progiem domu.
— To on — wtrącił się Ar Apa podchodząc bliżej. Kopnął Mowega w żebra i dźwignął jęczącego na nogi. Przewrócił przy tym miskę, z której tamten popijał. Napitek z mleka od kradzionych krów. Ason odsunął Ar Apę, zanim doszło do bitki.
Mowega nie trzeba było długo przekonywać i rychło zrewidował swoje dotychczasowe sojusze. W zasadzie lojalny był jedynie w stosunku do własnej osoby. Owszem, dostał to i owo od Mrocznego Męża i dokonywał napadów, ale to było kiedyś. Wobec perspektywy zdobycia Dun Uala wszystkie dotychczasowe dary bledły. Nawet najbogatsze i największe grodzisko nie obroni się przed wojownikami dwóch szczepów i tymi ludźmi w twardych zbrojach. Wódz dobrze pamiętał (i było to przykre wspomnienie), ile szkód spowodowało trzech tylko pancernych mężów, gdy zaatakował ich w kopalni. A teraz było ich nie trzech, ale o wiele więcej, więcej niż palców u obu rąk. I tym razem mieli walczyć po tej samej stronie.
Przybysze zostali na noc w grodzisku. Przy okazji wypili świeżo sfermentowane mleko do ostatniej kropelki. Aias, który mógł wreszcie zostawić nadzór nad kopalnią innym, też wybrał się tym razem na wojnę i obiecał nawet, że będzie używał nie pięści, ale miecza. Inteb wyglądał wspaniale w pożyczonej zbroi i choć nie miał serca do walki, to chciał jednak być blisko Asona i jak najdalej od Naikeri. Siedli razem przy ogniu. Popijali umiarkowanie, inni jednak w pełni zażywali rozkoszy święta.
— Bez wątpienia zwyciężymy — powiedział Inteb.
— Musimy nie tylko zwyciężyć, ale trzeba jeszcze pojmać i zabić Mrocznego Męża. Jeśli znów ucieknie, to zacznie się wszystko od nowa na północy. Żywy zawsze będzie nam sprawiał kłopoty. Tym razem ma zginąć.
— Jaki masz plan?
Ason narysował na ziemi koło.
— Powiadają, że Dun Uala to zwykłe grodzisko, tyle że większe. Jedno lub dwa wejścia, pokoje wojowników znajdują się na murach. Musimy ich zaskoczyć, atakując ze wszystkich stron jednocześnie i zatrzymać te szczury w dziurach.
— Ale jak? Atak w nocy czy o świcie?
— Nie, to niemożliwe wobec takiej liczby. Usłyszą nas albo zobaczą i ostrzegą grodzisko. Musimy działać szybko. Podobno to jeden dzień marszu. Jeśli wyjdziemy o świcie i ruszymy żwawo, to wyprzedzimy wieść o naszym pochodzie.
Inteb spojrzał wkoło na pijanych wojów.
— Im się to nie spodoba.
— To ich sprawa. Wygranie bitwy i wzięcie grodziska to tylko połowa roboty. Muszę mieć Mrocznego Męża.
Niebo było jeszcze całkiem czarne, gdy Ason zarządził pobudkę. Rozległy się jęki pijanych mężczyzn, teraz budzonych. Pozwolono im jeszcze zjeść coś i wypić, tak że o pierwszym brzasku oddział wyruszył w drogę. Yerni narzekali na stan swych wąsów i czupryn, ale Ason obiecał, że da im jeszcze chwilę przed bitwą, by mogli pobielić je należycie. Prowadził miarowym krokiem, czasem lekkim truchtem, czasem zwalniając do marszu, ale nie przystawał. Rozpadał się deszcz, który utrudniał im wędrówkę aż do południa, kiedy przekroczyli rzekę wyznaczającą granicę między terenami dwóch szczepów. Pagórki zmalały, ustępując miejsca rozległej równinie widocznej aż po horyzont. Tylko gdzieniegdzie rosły skromne kępy drzew. Dotarli do chaty zamieszkanej przez byłego wojownika. Próbował uciec do grodziska, ale dogonili go i ścięli. Podczas krótkiego postoju zjedli wszystko, co znaleźli w gospodarstwie i pospieszyli dalej. Przed nimi rysowały się już koliste mury grodziska, nad nim unosiły się smużki dymu z kuchennych palenisk. Tutaj Ason zarządził jeszcze jeden postój. Niecierpliwie odczekał, aż wojownicy Yernich pobielą co trzeba i ruszył na dun.
Gospodarze oczekiwali już na murach, widać jednak zostali ostrzeżeni. Atakujący Yerni przystanęli i zaczęli obrzucać przeciwników obelgami, Ason jednak nie miał ochoty czekać, aż obyczajowi stanie się zadość. Mykeńczycy utworzyli tyralierę na tyle rzadką, by każdy mógł swobodnie poruszać mieczem. Ason poprowadził do ataku. Przeszli rów i zaczęli wspinać się na mury. Wojownicy ciskali w nich kamieniami, których zdawali się mieć całkiem spory zapas, ale te odbijały się od tarcz i zbroi nie czyniąc nikomu krzywdy. Po chwili Mykeńczycy byli już na szczycie.
Zabijali każdego, kto stanął im na drodze. Cały czas parli na wroga, zostawiając za sobą tylko trupy. Nawet Inteb, który pozostawał w tle, zbliżył się do Asona i zza jego pleców wyskoczył z mieczem na jednego z obrońców. Wbił ostrze w żołądek tamtego. Trafiony jęknął upiornie, wypuścił topór, runął na ziemię i przycisnął dłonie do silnie krwawiącej rany. Intebowi zrobiło się niedobrze i nie pchał się już więcej do przodu. Potem omal nie został zadeptany przez Yernich, którzy zachęceni trwającą masakrą też postanowili czym prędzej dołożyć swoje.
Walczący rozproszyli się, tworząc rozwrzeszczane grupki, coraz mniejsze wszakże. Wojownicy Dun Uala byli nader liczni, liczniejsi niż Yerni z obu atakujących szczepów i walczyli o życie. Gdyby nie pomoc ciężkozbrojnych Mykeńczyków i uczyniona przez nich na początku jatka, odparliby nieprzyjacielski atak bez trudu. Walczyli dzielnie, ale ginęli kolejno, tak zatem rychło niedobitki wpadły w panikę i rzuciły się do ucieczki. Niektórzy próbowali skryć się w pokojach kobiet, ale wyjący wściekle prześladowcy i tak ich dopadali. Ason pogonił za jednym z takich przerażonych wojowników, dźgając go przy tym jedynie w plecy i zmuszając w ten sposób do szybszego biegu. Pognali przez puste kwatery na balkon. Piszczące kobiety pierzchały im z drogi. Ranny Yerni skoczył na ziemię. Odziany w ciężki pancerz Ason musiał zejść za nim powoli po pociętej karbami belce. Chciał wznowić pogoń, ale wojownik tylko skulił się za jednym z wysokich, niebieskawych kamieni na dziedzińcu. Jęcząc z bólu odrzucił topór jak najdalej i padł na ziemię błagając, aby go oszczędzić.
Ason obrócił się i ujrzał, że inni czynią to samo. Walka dobiegła już prawie końca, toczyło się jeszcze kilka pojedynków, odosobnione postacie miotały się pomiędzy podwójnym półkolem głazów pośrodku grodziska. Kiedy jednak i ci ujrzeli, co się dzieje, też rzucili swoje topory.
— Zaprowadź mnie do Mrocznego Męża — powiedział Ason do leżącego przed nim wojownika i przycisnął mu zakrwawione ostrze do skóry. Ten zerwał się blady ze strachu i ruszył ku wyjściu z grodziska. Ason za nim. Przepchnęli się przez tłum radosnych Yernich, którzy zdążyli już poobcinać całkiem sporo głów. Po bokach zawodziły miejscowe kobiety. Jeden z wojowników, dla którego nie starczyło już widać zdobyczy, odnosił właśnie pomniejsze, niejako zastępcze zwycięstwo nad dziewczyną, którą powalił na ziemię między rannymi i zabitymi. Wkoło stały kręgiem dzieci. Ssały brudne paluchy i przyglądały się widowisku.