— Odejdź — powiedział i uniósł dłoń, aby uderzyć dziewczynę, gdyby chciała podejść bliżej.
— Musisz coś wiedzieć, coś ważnego.
— Innym razem.
— To ważne. Mam iść do ciebie czy poczekać poza kręgiem narad?
Ason skoczył, by ją złapać, ale uciekła. Zły odszedł za Naikeri od ogniska. Tam zatrzymała się i spojrzała mu w twarz. Pod ubraniem pęczniał coraz większy brzuch. Na ten widok Asonowi złość nieco przeszła, pomyślał o swym przyszłym synu.
— Mam wiadomość o Atlantydach — powiedziała Naikeri. — Chociaż to chyba nie takie ważne, jak twój kamień.
Ason zerknął przez ramię, by spojrzeć na kolumnę z nowej perspektywy. Że dziewczyna gada? I co z tego, one zawsze gadają.
— Co słyszałaś o Atlantydach?
— Wymaszerowali z doliny, żeby cię tutaj zaatakować. Prowadzi ich mój pobratymiec.
Po raz pierwszy od wielu dni Ason zapomniał na chwilę o kamieniu. Spojrzał uważnie na dziewczynę. Atlantydzi rzeczywiście wywietrzeli mu ostatnio z głowy.
— Powiedz wszystko, co wiesz.
— O, teraz chcesz mnie słuchać? Gadasz ze mną tylko wtedy, gdy czegoś potrzebujesz, na co dzień traktujesz mnie jakbym była głupia niczym ten tam głaz.
— Mów o Atlantydach, kobieto — syknął Ason. — Będziesz się popisywać innym razem. Co zaszło?
Kierując się impulsem, Naikeri podeszła do niego, objęła i przytuliła mu twarz do policzka.
— Chcę tylko pomocy — powiedziała. — Wszystko, co robię, robię dla ciebie, mój królu. Nie było nikogo przed tobą i nikogo innego nie będzie, to obiecuję. Noszę twego syna i tego właśnie chcę.
Ason nie był z drewna, zatem położył stwardniałą dłoń na jej włosach. Były miękkie. Stojąc tak blisko wyszeptała mu wszystko, co wcześniej usłyszała.
— Ludzie z Atlantydy są głupi i wciąż szukają jedynie niewolników. Większość okolicznych Donbaksho uszła. Teraz, jak tylko łapią któregoś, zakładają mu obrożę i zamykają, żeby nie uciekł. Ale wiedzą, że Albi to kupcy i że mogą im pomóc sprzedając informacje i żywność, więc ich w niewolę nie biorą. Jeszcze nie. Pomaga im kuzyn mego ojca, Turi. Widziałeś go raz w naszym domu. Ale mówi cały czas, co robi, tak i ja się dowiedziałam. Obcy, imieniem Themis, żądał, aby zaprowadzić go do ciebie, ale Turi bał się, że zginie. Teraz dali mu wiele podarków i zgodził się. Pójdzie z nimi, ale rodzinę wyśle jak najdalej na północ. Inni Albi też odejdą. Turi poprowadzi Atlanty-dów w zasadzkę, gdzie ty będziesz czekać ze swoimi ludźmi. Będzie szedł pierwszy i musisz dać mu uciec. Potem zabijesz wszystkich innych.
— Kiedy? — spytał cicho Ason. Najchętniej zacząłby krzyczeć.
— Za trzy dni, w dolinie, którą znasz, za pastwiskami Dun Ar Apa. Kiedyś tam odpoczywaliśmy. Mój krewniak spotka się tam z tobą i pokaże ścieżkę. Opisze też tego, któremu masz darować życie.
— Nic mu nie zrobię, ale Atlantydów zabiję z przyjemnością. Jeśli zdołamy ich zaskoczyć, wyjmiemy drani jak ryby z saka. Musimy wyruszyć jeszcze dzisiaj.
Ason wrócił do kręgu i stanął pod kamieniem. Planował bitwę. W grodzisku byli wojownicy z jego teuty i wielu innych Yernich, nawet sam Maklorbi przybył z północy w towarzystwie jedenastu zbrojnych. Wszyscy pomagali przy ustawieniu kamienia. Zjawił się też Ar Apa z wieloma swoimi i wojownicy z Dun Finmog. Wszyscy gotowi byli do wspólnej walki, razem tworzyli liczną armię. Ason był pewien, że za nim pójdą. Da wodzom wspaniałe prezenty, powie o kolumnie żołnierzy wkraczających do lasu, objaśni, jak ich zaatakować i pozabijać. Na razie nawet jeden na dziesięciu Yernich nie mógł pochwalić się brązowym ostrzem do obcinania głów. A przy tej okazji będą mogli zdobyć nawet miecze! Powinno się udać.
— Słuchajcie! — krzyknął i wystąpił przed ciżbę. — Słuchajcie, co wam powiem.
Kiedy uciszyli się, wyłożył im cały plan.
Do Dun Moweg dotarli o pierwszym brzasku, odpoczęli tam i ugasili pragnienie. Gdy Moweg zobaczył tylu mężów i usłyszał, co się szykuje, też zatknął topór za pas i wziął tarczę, a wraz z nim wszyscy jego wojownicy. Byli to wprawni myśliwi i dobrze wiedzieli, że co innego potykać się z pancernym mężem w polu, a co innego wziąć go z zasadzki. Z grodziska wymaszerowała znacznie większa grupa. Pierwsi szli Mykeńczycy, za nimi wojownicy z Dun Ason. Pozostali podążali wedle swego upodobania, samotnie lub po kilku, gadając w drodze i ganiając wzdłuż kolumny. Wielki, nijak nie zorganizowany tłum złączony jedynie nadzieją na bitwę i zabijanie.
Na skraj doliny dotarli następnego dnia. Tutaj, pod lasem, czekał na nich smagły mężczyzna, który spojrzał trwożnie na topory i miecze, i podszedł do Asona.
— Jestem Gwyn, syn ciotki Naikeri — powiedział pospiesznie. — To ja miałem na was czekać.
— Nie ma się czego bać, niech Atlantydzi drżą ze strachu. Idą tu?
— Są dzień drogi za mną. Nadejdą tą ścieżką. W lesie są powolni. Turi ich prowadzi. Boi się, że go zabijecie.
— Zadbam, aby uszedł cało.
Gdy armia nadciągnęła w całości, Ason zebrał wojowników wkoło wielkiego głazu, a sam wszedł na szczyt.
— Atlantydzi nadejdą tędy — powiedział i wszyscy spojrzeli na przerwę w ścianie lasu. — Drzewa rosną tu gęsto, jest też wzgórze, na które trudno się wspiąć, strumień i moczary poniżej. Atlantydzi będą iść ścieżką, nie zobaczą nas, bo przyczaimy się w lesie po obu stronach. Jesteście myśliwymi i potraficie się dobrze schować. Poczekacie tutaj, ale zaatakujecie dopiero na mój znak. Nie tylko dlatego, że zabiję każdego, kto jest zbyt chciwy i uderzy za wcześnie, ale dlatego że tylko przez zaskoczenie zgładzimy ich wszystkich. Przejdą między nami, a gdy czoło ich pochodu dotrze to tego kamienia, krzyknę i wybiegniecie. Każdy, kto usłyszy krzyk, ma też wrzasnąć i zaatakować.
Podniosły się wiwaty, wojownicy zamachali toporami. Ason poprowadził ich do lasu. Szmery i przechwałki ustały w jednej chwili, teraz ci ludzie robili to, co potrafili najlepiej. Poruszali się cicho jak wielkie koty, groźni i śmiertelnie niebezpieczni, pozbawieni lęku, gotowi do bitwy. Cała ta wielka wyspa należała do nich, nikt nie mógł zagrozić ich supremacji. Nawet odziani w brąz mężowie, którzy budzili wprawdzie respekt, ale nie strach, bo śmierć w walce nie była Yernim straszna.
Posłusznie zajmowali wskazane przez Asona stanowiska między drzewami. Ason doszedł aż do mokradła u stóp wzgórza, tutaj jeszcze łatwiej było schować się między paprociami. Wojownicy odsuwali je łagodnie na bok i przykucali w mętnej wodzie. Ason poczekał, aż ostatni zniknie z widoku i wrócił do punktu wyjścia. Mykeńczycy czekali w lesie tak rozstawieni, aby móc w pojedynkę wyrządzić jak najwięcej szkód Atlantydom. Mieli też przyciągnąć uwagę atakujących, by Yerni mogli w spokoju dopełnić dzieła.
Zapadła cisza, tylko wiatr kołysał gałęziami. Nic nie zdradzało ukrytej armii. Widać było tylko czekających na Asona, Aiasa i Gwyna. We trzech weszli między drzewa i przysiedli w wilgotnym mchu za wielkim pniem dębu. Aias zdrzemnął się trochę, mruczał coś przez sen, potem, ocknął się i rozejrzał wkoło. Ason siedział z mieczem w dłoni i wsłuchiwał się w leśne szmery. Dzień chylił się z wolna ku wieczorowi.