Выбрать главу

Nagle ktoś krzyknął w oddali.

Ason podniósł czujnie głowę. Nie miał pewności, czy naprawdę coś usłyszał, ale inni też wyraźnie się ożywili. Odgłos powtórzył się, tym razem uzupełniony niewyraźnym odzewem.

— Nadchodzą — wyszeptał Aias i pogładził palcami kamienny młot. Widział, jak rzeźnik powalił za jego pomocą wołu i uznał, że dobrze będzie mieć taką broń. Zapłacił za nią miedzianą szpilą. Młot przypominał mu pięść i bardziej odpowiadał niż miecz.

Cała trójka podkradła się bliżej ścieżki i skryła za plątaniną głogu. Znów dał się słyszeć czyjś głos, a chwilę później dobiegło ich szuranie stóp. Na przedzie szedł odziany w brąz Albi, za nim stąpał jeden z atlantydzkich wojowników.

— Ten pierwszy to Turi — szepnął Gwyn.

Wróg nadciągał nieświadom niebezpieczeństwa, co znaczyło, że kolumna musiała wejść już między szpaler ukrytych wojowników. Pułapka mogła się zatrzasnąć. Gdy tylko pierwszy zbrojny go minął, Ason poderwał się i wybiegł na ścieżkę.

Był już w połowie drogi, z Aiasem za plecami, gdy jeden z przeciwników go dostrzegł. Krzyknął ostrzegawczo i wyciągnął miecz. Słysząc to, Ason nie czekał już dłużej.

— Uciekaj, głupcze! Uciekaj!

Albi zerwał się do biegu, zanim jeszcze to usłyszał, ale przecież oczekiwał zasadzki. Pilnujący go zbrojny był odrobinę wolniejszy i jego miecz przeciął tylko powietrze. Chciał ścigać przewodnika, potem zrozumiał, że ma Asona już na karku i obrócił się, by spróbować obrony. Mykeńczyk opuścił miecz i krzyknął jak najgłośniej:

— Ason abu!

Potem miecz uderzył w tarczę Atlantyda. Między drzewami krążyło jeszcze echo zawołania, gdy podchwycił je następny wojownik i poniósł wzdłuż ścieżki.

— Ason jest tutaj! — krzyknął Atlantyd i jęknął, gdy ostrze trafiło go w brzuch pod napierśnikiem. Zginął od razu.

Z lasu dobiegły wrzaski i szczęk oręża. Ason wycofał miecz, teraz musiał walczyć o życie. Wszyscy pobliscy Atlantydzi zignorowali zupełnie Yernich i runęli na Mykeńczyka. Pięciu, sześciu jednocześnie, z mieczami, włóczniami i tarczami. Ason cofał się walcząc, aż w końcu oparł się o drzewo.

To jego śmierci pragnął wróg, to do niego Temis pałał nienawiścią, to po niego przypłynęli na ten kraniec świata. Mieli przewagę, ale najpierw padł jeden, potem drugi. Ktoś atakował ich od tyłu. Po chwili padło kilku kolejnych.

Wciąż jednak niezbyt wielu. Ason zablokował mieczem cios, w który ktoś włożył nie dość że całą siłę, to jeszcze masę swego ciała. Chciał przydusić Mykeńczyka. Tarcza powstrzymała następnego.

Znad ich ramion wystrzeliła włócznia. Ason cofnął głowę, jednak zrobił to za późno.

Ostry, brązowy grot ugodził go w szyję i przyszpilił do pnia.

Krew wypełniła mu krtań, nie mógł krzyczeć.

A potem wszystko zniknęło.

5.

Na tle białych obłoków krążyła leniwie para jastrzębi. Każdy kreślił własne koła, ale pozostawały blisko siebie. Samiec dojrzał jakiś ruch w trawie i zawisł w miejscu bijąc skrzydłami. Obracał głową, aż zobaczył, że coś poruszyło się ponownie. Wtedy runął w dół jak kamień. Skrzydła rozpostarł dopiero nad samą ziemią, której nawet nie dotknął i zaraz zerwał się do lotu z czymś ruchliwym i drobnym w pazurach. Jego partnerka podleciała, żeby spojrzeć na szamoczącą się mysz i oba ptaki niczym liście gnane wiatrem zniknęły w szarawej dolinie.

Liście też były. Spadały czerwone i żółto-brązowe z drzew naznaczonych barwami jesieni. Niektóre dolatywały aż do rżysk pozostałych po letnich pokosach i kratownicy murów samotnie stojącego na równinie grodziska. Wiatr nie był jeszcze chłodny, ale czuło się w nim nadciągającą zimę.

Nawet delikatny powiew i jasne niebo wyciskały Asonowi łzy z poczerwieniałych oczu. Leżał na miękkich i ciepłych futrach, inne futra go przykrywały. Wciąż pamiętał mękę tych nie kończących się dni i nocy choroby, kiedy to ból nie opuszczał go ani na chwilę, kiedy to budził się i znów zasypiał nie mając nawet kiedy oprzytomnieć. Rozległ się cichy śpiew. Obrócił ostrożnie głowę, by spojrzeć na siedzącą obok Naikeri. Ubranie na piersiach miała rozpięte i karmiła dziecko. To ssało gorliwie i poruszało rytmicznie rączkami. Naikeri kołysała lekko niemowlę i nuciła mu jakąś melodię bez słów. Nagle cień przesłonił drzwi. To Inteb.

— Obudziłeś się, Asonie? — spytał widząc otwarte oczy Mykeńczyka. Ason przytaknął i wskazał na stojącą na drewnianej skrzyni miskę z kleikiem. Inteb podał mu naczynie i chory podparł się na łokciach, by wypić parę łyków.

— Wczoraj doszedłeś do drzwi — stwierdził Egipcjanin i wziął pustą miskę. — Może dziś spróbujemy dotrzeć na balkon?

— Nie powinien jeszcze wstawać — powiedziała Naikeri potrząsając gniewnie ramionami. Sutek wypadł z ust dziecka, które zaczęło ssać powietrze, aż zaniosło się płaczem.

— To głos lwa — mruknął Inteb. Krzyk umilkł, gdy dziecko znów dostało pierś.

Ason, podtrzymywany przez Inteba wstał. W głowie mu zawirowało i musiał poczekać, wsparty na ramieniu Egipcjanina, aż pokój znieruchomieje. Dopiero wtedy uczynił najpierw jeden niezgrabny krok, potem następny. Nogi miał jak z waty; wiedział, że to skutek długiego leżenia. Oblał się potem z wysiłku, ale dotarł w końcu do wewnętrznych drzwi. Inteb otworzył je kopnięciem i wyszli na powietrze. Przed nimi rozciągało się tętniące życiem centrum grodziska. Zwierzęta, rozbawione dzieci, rzemieślnicy pracujący przed warsztatami i sto jeden innych osób.

I jeszcze coś, coś nowego. Ason słyszał o tym, ale jeszcze nie widział. Mykeńczyk aż wczepił ciasno palce w ramię Inteba.

Tam, gdzie latem wyrósł jeden kamień, teraz stały dwa. Dwie fantastyczne kolumny wyrastały z głębi ziemi i mierzyły wysoko w niebo. Stały tak blisko, że prawie stykały się podstawami, ale pochylone boki oddalały się ku wierzchołkom. Mocarne, potężne i majestatyczne.

— Tak — powiedział Ason chrapliwie i dotknął krawędzi czerwonej blizny, wielkiej szramy na szyi.

Chciałby powiedzieć o wiele, wiele więcej, jednak gardło bolało go wciąż przy każdym słowie. Znacznie słabiej niż kiedyś, ale i tamten ból tkwił ciągle gdzieś w pamięci. Był też zmęczony. Inteb pomógł mu usiąść powoli na skrzyni. Mykeńczyk oparł się plecami o ścianę. Cieszył się ciepłem jesiennego słońca.

— Zrobiliśmy więcej, niż możesz ujrzeć — powiedział Inteb wskazując na wierzchołki kamieni. — Gdy przypatrzysz się szczytom, to zauważysz, że zostały obrobione. Stary Dursan siedział tak długo na rusztowaniu, aż zaczął narzekać, że nie ma już sił tkwić tam niczym ptak na gałęzi. Ale tylko on mógł mi pomóc. Zrównał i skrócił nieco oba kamienie, zaś na środku każdego szczytu zostawił wypustkę; tak samo, jak w drewnianych ogrodzeniach.

Ason zamrugał i spojrzał raz jeszcze. Pośrodku wierzchołków widniały wycięte w kamieniu bolce.

— Poprzeczny kamień jest już prawie gotowy, pracują nad nim tam pod murem. Wyrównaliśmy go jeszcze przed transportem i teraz trzeba tylko wyrobić wgłębienia na bolce. Kazałem zrobić formę z wikliny. Musiałbyś słyszeć, jak tutejsze baby wrzeszczały, gdy powiedziałem im, że mają wejść na górę i zrobić plecionki dokładnie według wzoru, pilnując jeszcze odległości między kamieniami. Pracują zielonymi kamieniami i niedługo skończą. Będzie pasować.

— A jakie czary… uniosą go w powietrze?

— To istotna kwestia. — Inteb złożył dłonie przed sobą i przeszedł się po balkonie. — W Egipcie nie byłoby kłopotu. Czego jak czego, ale piasku jest w mojej ojczyźnie pod dostatkiem. Można nagarnąć go dość, aby zrobić nasyp i wciągnąć po nim kamień. Tutaj jest to niewykonalne. Ta kredowa skała jest twarda prawie tak samo jak granit i budowa samej pochylni trwałaby z rok. Można też inaczej, ale do tego potrzeba dużo drewna, prawie całego lasu.