— Teraz przesuniemy zwieńczenie — oznajmił Inteb każąc podać na górę skórzane wiadra z tłuszczem. Łój był przetapiany dopóty, dopóki nie zgęstniał niczym błoto. Egipcjanin sam cisnął pierwsze garście.
— Smarować tutaj — pokazał. — Nie na brzegach, bo pospadacie. Kamień ma się ślizgać, nie wy.
Ason i Inteb cofnęli się, zaś robotnicy podsunęli pod kamień żerdzie, zablokowali je przymocowaną do platformy kłodą i gdy wszystko było już gotowe, Inteb zaczai śpiewać. Pieśń miała ułatwić wspólną pracę.
— Wepchnij dźwignię, głęboko wepchnij…
— Bu! — odkrzyknęli robotnicy.
— Przyciśnij żerdź i czekaj gotowy…
— Bu!
— Ciągnij, ciągnij, ciągnij, ciągnij!
— Bu!
Nie przestając śpiewać naparli na żerdzie, drewno zaskrzypiało i kamień przesunął się ku kolumnom. Nie ustawali dopóty, dopóki dźwignie miały się na czym oprzeć. Raz poruszony kamień ślizgał się coraz łatwiej, skoro znalazł się już na natłuszczonych belkach. Gdy przerwali, Inteb kazał przynieść piasek i posypać nim platformę pod stopami robotników. Upadek z tej wysokości mógł skończyć się fatalnie. Potem powtórzyli operację. Poprzeczka powoli nasuwała się na właściwe miejsce. Inteb biegał wkoło, zaglądał tu i tam, wydawał polecenia robotnikom. Podważono kamień najpierw z jednej, potem z drugiej strony, a Inteb wpełzł pod spód i sprawdził raz jeszcze dopasowanie elementów. W końcu zadowolony kazał wziąć żerdzie.
— Ostatni krok — powiedział Asonowi ocierając przedramieniem pot z czoła. Ręce miał czarne od tłuszczu i brudu. — Teraz musimy usunąć podpory z obu końców kamienia i przenieść jego ciężar na deski. Będziemy podważać końce i usuwać kolejne deski, a gdy wyjmiemy wszystkie, kamień osiądzie lekko na bolcach. To identyczna operacja jak przy podnoszeniu, tylko na odwrót.
Mrucząc pod nosem modlitwę do jakiegoś półzwierzęcego, egipskiego bóstwa, zajął się wydawaniem ostatnich poleceń. Ta część dzieła wymagała największej precyzji.
Gdy głaz oparł się już na deskach, wyciągnięto spod niego kłody i rzucono je na ziemię. Potem podważono ostrożnie kamień, wyciągnięto jedną deskę i opuszczono kamień na następną. To samo zrobiono z drugiej strony.
Nic nie zapowiadało wypadku. Poprzeczny kamień był już bardzo nisko, bolce prawie ginęły w otworach. Jeden mężczyzna zawisł na żerdzi dźwigni, dwóch przytrzymywało deski, a czwarty usuwał najwyższą.
Trzask pękającego drewna i pełen przerażenia krzyk rozległy się niemal w tej samej chwili.
Człowiek przy żerdzi runął na platformę, a dźwignia przesunęła się na stos desek i wypchnęła tę prawie już usuniętą. Przez jedną, bardzo krótką chwilę nic się nie działo, a potem deski z jednej strony rozjechały się i posypały na ziemię. Kamienna poprzeczka runęła na szczyt kolumny. Uderzyła z hukiem, odłamki kamienia strzeliły wkoło i kolumna zadrżała. Grunt zafalował jak podczas trzęsienia ziemi. Ludzie rozbiegli się z krzykiem pewni, że zaraz wszystko się zawali.
Czas zaczął płynąć dziwnie wolno. Zupełnie jak krople wody spływające z topniejącego kawałka lodu. Cały świat zdawał się rozpadać.
I nagle wszystko znieruchomiało. Przerażeni ludzie spojrzeli po sobie, ale nic już się nie działo. Otępiali zwrócili oczy na kolumny.
Jeden ze stosów desek zniknął zupełnie i kamień trwał chwiejnie podparty z jednej strony na szczycie kolumny. Wyglądało na to, że bolec siedział pewnie w otworze.
Pełen cierpienia krzyk wezwał ich do powrotu. Inteb skoczył pierwszy.
— Podpory! — zawołał. — Tutaj. Zanim reszta się posypie. Dalej!
Krzyk nie ustawał. Ason zobaczył, że jeden z robotników został przyciśnięty przez kamień do platformy. Ten milczał. Umilkł na zawsze.
Drugi jednak żył i darł się z całej siły. To on usuwał deski, ale nie zdążył wyciągnąć własnej ręki, która uwięzła między kamiennymi powierzchniami. Ciężar zmiażdżył ją doszczętnie.
Ludzie byli jeszcze niespokojni i nieustanny krzyk nie ułatwiał im pracy, a przecież czekało ich trudne zadanie zapobieżenia jeszcze większej tragedii. Ason nie zastanawiał się długo. Podszedł do nieszczęśnika i wyciągnął miecz, po czym uderzył go rękojeścią w głowę.
Wobec strasznego bólu takie stuknięcie było niczym ukąszenie komara, ale Ason starał się być ostrożny. I przesadził z tą ostrożnością, ranny bowiem nie przestał krzyczeć. Drugi, bardziej zdecydowany cios załatwił sprawę.
Spod kamienia wyciekło tylko trochę krwi, tak ciasno przylegały do siebie obie powierzchnie. Ręka tkwiła między nimi aż do łokcia. Ason wydarł ze swego odzienia pasek skóry i obwiązał ciasno przedramię biedaka.
— Trzymaj go, żeby nie spadł — rozkazał najbliższemu mężczyźnie, sprawdził, czy nie stoi na tłuszczu i uniósł miecz nad głowę.
Ciął dokładnie w łokciu. Nieprzytomny ranny zadygotał.
— Weźcie go na dół — polecił.
— Chyba już nic nam nie grozi — powiedział wciąż blady Inteb i Ason otoczył go ramieniem.
— Zawsze coś może się zdarzyć. Nie przejmuj się.
— Przez chwilę myślałem, że wszystko…
— Ale tak się nie stało. Dobrze budujesz, Intebie. Dzieło prawie skończone.
— Ta krew i szczątki ręki zostaną tam na zawsze.
— Nie jest źle, gdy krew spaja kamienie. Pod każdą z kolumn bramy w Mykenach leży jeden niewolnik, by mur dobrze trzymał. Nie przejmuj się. Dokończymy?
Inteb odsunął się i ścisnął razem roztrzęsione dłonie.
— Tak, oczywiście. Trzeba. Zaraz. Mało zostało.
Niektórzy nie chcieli wracać do pracy, ale widok zakrwawionego miecza Asona przekonał ich całkiem skutecznie. Powoli i z licznymi przerwami usunięto deski z drugiej strony, aż kamień stuknął o kamień. Inteb z ulgą położył nań dłonie.
— Oto twój łuk, Asonie. Gotowy na święto Samhain. Czegoś takiego nigdy jeszcze tu nie widziano. Będziesz królem, Asonie.
Wojownicy wkoło nie pojęli wiele z tych słów, ale widok przemawiał do ich wyobraźni. Zanieśli się krzykiem aż do ochrypnięcia i tylko ten jeden, który spadł ze szczytu, leżał cichy i martwy.
7.
Ciemna sylwetka kamiennego łuku pośrodku kręgu obwałowań widoczna była już z daleka. Budynki wkoło tylko podkreślały jej majestat. Wojownicy z innych szczepów witali widok okrzykami, ich wodzowie zaś kręcili wąsa i przygryzali wargi. Albi z tobołami też podziwiali dzieło. Pamiętali grobowce zbudowane przez przodków i tym bardziej doceniali kunszt Egipcjanina. Ludzie z plemienia Donbaksho wędrowali często wiele dni, z towarem albo i bez, żeby tylko rzucić okiem na nowy cud. Nawet myśliwi z leśnych plemion podkradali się w pobliże grodziska i przez wiele godzin wpatrywali się w to coś, by potem wrócić do puszczy.
Geramani nadeszli z zachodu, gdzie wylądowali na wyspie. Tworzyli jedną grupę. Ich kobiety dorównywały wzrostem mężczyznom i wszyscy nieśli wielkie paki, czasem większe niż oni sami. Też słyszeli już, że jest tu coś do obejrzenia.
Święto Samhain. Rok miał się ku końcowi, nadciągała zima. Pora spędzania bydła z pastwisk, pora uboju, uczt, handlu i picia. Pora na obieranie nowych wodzów i uroczyste palenie jeńców. Czas dobry na wszystko.
Również i na zebranie wszystkich szczepów Yernich. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie było i wszyscy wciąż zastanawiali się, czemu ma służyć takie zgromadzenie. Jednak wodzowie chcieli się pokazać w pełnej gali. Każdy z nich usłyszał, że pozostali już się zgodzili. To ostatnie wynikało z podpowiedzi Inteba, który dość długo obracał się w świecie polityki i wiedział, jak przekonać niezdecydowanych. Bo i jaki wódz-byk chciałby stanąć sam przeciwko sojuszowi reszty wodzów? Tak zatem wypolerowali wszystkie swe brązy i ozdoby na wysoki połysk i przyszli. Do Dun Ason ściągnęło też wielu innych, a wciąż zjawiali się następni. Nigdy jeszcze za ludzkiej pamięci nie było takiego święta Samhain.