— Doszło do przykrego wypadku — powiedział. — Druid Nemed nie żyje.
— To miła wiadomość. — Ason dotknął szyi. — Jak to się stało?
— Znaleziono go leżącego na ziemi. Musiał się chyba przewrócić, ale tak nieszczęśliwie, że trafił głową w kamień.
— Słabe czaszki mają ci druidzi. A może ktoś pomógł mu wyruszyć w tę ostatnią podróż?
— Nie można wykluczyć, ale trudno kogoś podejrzewać. Nemed spiskował z Maklorbim, chcieli cię zabić. A tu proszę, sami zginęli i to obaj jednej nocy. Myślę, że chwilowo knowania mamy z głowy.
— Też tak sądzę. Trzeba będzie urządzić druidowi uroczysty pogrzeb.
Ason spojrzał ponad ogniskiem na Aiasa. Nie pamiętał, czy pięściarz siedział na swoim miejscu przez cały wieczór. Popijał coś z kubka, który prawie ginął mu w olbrzymiej dłoni. Jednym ciosem potrafił złamać szczękę i zabić. Czy rozłupałby głowę? Może lepiej nie wiedzieć. Najważniejsze, że kapłan już nie będzie dybał na jego życie.
— Mam bursztyn z północy, wielki Asonie. Przebyłem mroczne lasy i popłynąłem rzeką zwaną Ren i dalej przez Morze Wąskie, by cię ujrzeć.
Ason podniósł wzrok. Przed nim stał jeden z Geramanich. Kłaniał się nisko i wskazywał rozpostartą na ziemi skórę. Potem przykucnął obok i zaczął demonstrować grudki i płytki bursztynu w różnych odcieniach.
— Jestem Gestum i przewodzę memu klanowi. Ason obejrzał uważnie jeden z kawałków. Zerknął przezeń na ogień.
— Dobre. Moi mistrzowie muszą je zobaczyć.
— Wiem. Pokazałem ci je tylko po to, byśmy mogli porozmawiać. Tutaj zbyt wiele oczu na nas patrzy. Nie sięgaj, proszę, po swój krwią splamiony sztylet, gdy powiem ci, że handluję z Atlantydami.
Ason spojrzał ponownie na obcego. Tym razem dostrzegł, że to wysoki mężczyzna w porządnym i długim płaszczu spiętym cenną złotą klamrą, która przebijała materię i odsuwała nieco odzienie od ciała. Na rękach nosił złote bransolety, złoto też zdobiło jego brązowy, rogaty hełm. Przy pasie nosił krótki miecz, topór z brązową głowicą położył obok na ziemi. Błękitne oczy patrzyły bez lęku na Asona.
— Wiesz, że wojuję z Atlantydami?
— Dlatego właśnie tu jestem, chociaż innym się to nie podoba. Powiedziałem, że układamy się z Atlantydami, ale robimy to z konieczności. Mają w naszych dolinach swoje obozy i kopalnie cyny, i są zbyt silni, by z nimi walczyć. Pomagając im, sporo z tego mamy. Teraz sami już pracujemy w brązie, a nasi kupcy pływają rzekami na wschód i na zachód. Wiemy o wojnie między Mykenami i Atlantydą. To dobrze, że tak się dzieje. Wiemy też, że jesteś Mykeńczykiem i że właśnie zjednoczyłeś szczepy Yernich.
— Sporo wiecie — stwierdził chłodno Ason. — Pewnie dowiedziałeś się tego od Trojańczyka Sethsusa. Może nawet mu pomagaliście?
— Owszem.
Gestum wstał w tej samej chwili co Ason.
— Nie zamierzam kłamać — powiedział przybysz. — Prawdą jest, że działam tylko na korzyść Geramanich. Sprzedawaliśmy informacje Trojańczykowi, pomagaliśmy mu, w zamian on dawał nam cynę. A teraz on nie żyje. Ty rządzisz obecnie na tej wyspie i z tobą będziemy się układać. Możemy sobie pomóc.
Wolałbym jednak nie być królem, pomyślał Ason. Przynajmniej czasem. Zwykły wojownik nagrodziłby takie słowa pchnięciem miecza. Ason władca musiał się pohamować. Ten człowiek mówił prawdę. Mogli sobie pomóc i razem na tym zyskać. Może da się nawet spławiać rzeką Danube cynę dla Myken. Ason miał dość złota, by za to zapłacić.
— Siadaj i wypij ze mną — powiedział Mykeńczyk. — Podobają mi się twoje bursztyny.
— Wypiję. Podobają mi się twoje słowa.
9.
— Ar Apa abu!
Krzyk wojowników rozległ się dokoła, gdy stos drewna runął i odsłonił nowy, biały łuk. Stał na prawo od kamienia Asona, równie gładki i wyniosły, chociaż trochę niższy. Niewiele, akurat tyle, by zaznaczyć prawa gospodarza. I tak obie konstrukcje nie miały sobie równych w tej krainie. Po drugiej stronie zagaszonego ogniska narad wyrastały kolejne rusztowania. W zimnym powietrzu wyraźnie słychać było suchy trzask kamienia uderzającego o kamień. Okoliczne zagłębienia pokrywał już śnieg i w każdej chwili brudnoszare niebo mogło przynieść go więcej.
Ar Apa nie wiedział, jak okazać swoją radość. Tańczył, wymachiwał toporem nad głową jak szalony. Zimą praca nie ustawała, ale tylko robotnicy narzekali, dla wojowników nie skończył się jeszcze czas nieustannych cudów. Przychodzili z innych grodzisk i prowadzili obładowanych prowiantem tragarzy, byle tylko raz jeszcze ujrzeć kamienne łuki. Zabijano zwierzęta, suszono mięso, warzono piwo. Mężczyźni wyruszali na polowania, ale obróbka skały pobudzała ich wyobraźnię znacznie żywiej niż największe nawet łowy. Tak więc kiedy nie polowali, pomagali chętnie kamieniarzom. Co rusz ktoś obtłukiwał sobie palce, miażdżył stopy, czterech ludzi już zginęło, ale walka trwała i skała musiała ustąpić.
Teraz jednak trzeba było pomyśleć jeszcze i o innej batalii.
— Atlantydzi wysyłają myśliwych do lasu — powiedział Ason. — Mam pewne informacje od Albich, którzy obserwują kopalnię.
— Będą dobrze uzbrojeni i gotowi na wszystko — stwierdził Ar Apa, nie mogąc jeszcze oderwać wzroku od wielkich kamieni.
— W puszczy nie mogą równać się z wami. Możemy ich zaskoczyć, ale poczekamy, aż będą wracać do kopalni.
Ar Apa roześmiał się.
— Tylko ty mogłeś tak pomyśleć, Asonie. Nie tylko miecze i pancerze im odbierzesz, ale jeszcze i upolowaną zwierzynę.
To miała być pamiętna i radosna zima. Pracę przy kamieniach przerywano tylko na czas wypadów przeciwko drużynom Atlantydów, które szukały zwierzyny dla załogi kopalni. Intruzi byli coraz słabsi i zastawianie pułapek przychodziło coraz łatwiej. Profity były znaczne, bo i głowy dla wojowników i pieczyste dla wszystkich. Mroźny czas upłynął tym razem dziwnie szybko i pogodnie, a gdy wróciły cieplejsze, wiosenne dni, wojownicy nie mieli wcale ochoty wracać do swych grodzisk. Nie chcieli porzucać okolicy, lecz pozostać wśród wielkich kamieni tak długo, jak tylko możliwe.
Prace posuwały się żwawo. Gdy pięć łuków stanęło już w całym majestacie, z równym entuzjazmem zaczęto wznosić zewnętrzny krąg. Nie były to drzwi, ale właściwie bramy, których kształt dopiero się zarysowywał. Każdy wojownik wybrał sobie miejsce, w którym miało być wejście. Ustawiono w niesymetrycznym kręgu dwadzieścia cztery kamienie. Trzy w jednej grupie i dwadzieścia jeden kamieni w drugiej. Na razie ukończono tylko sześć nadproży, ale stawiano już następne rusztowania, by przystąpić do wznoszenia kolejnych kamiennych bram.
Praca nie ustawała, jeden poranek mało różnił się od drugiego, aż do czasu, kiedy pewnego dnia z oddali dobiegły Asona jakieś krzyki. Mykeńczykowi zdało się najpierw, że ktoś woła jego imię i że odgłos ten jest coraz bliższy. Umieszczano właśnie kolejny poziomy kamień, co wymagało wybitnej precyzji, tym razem bowiem nie tylko bolce miały zaskoczyć w wyżłobienia, ale nacięcia na końcu musiały zazębiać się z nacięciami następnego zwieńczenia. Gdy krzyk podniósł się znowu, imię Asona dało się słyszeć całkiem wyraźnie. Obrócił się, otarł spoconą twarz i spojrzał na podejście do grodziska.
Trzech mężczyzn biegło ku wejściu. Dwóch wojowników z jego własnej teuty pomagało poruszać się trzeciemu. Mężczyzna wyglądał na krańcowo wyczerpanego. Ason poznał go. Był to Turi, Albi, kuzyn Naikeri. Podtrzymujący biedaka wojownik dojrzał Mykeńczyka. Przyłożył dłoń do ust i krzyknął: