Выбрать главу

— Jasne.

Najwyższy Wielki Mistrz opuścił ręce.

— Jasne? — powtórzył.

— Jasne — potwierdził z satysfakcją brat Szambownik. — Sam to załatwiłem.

— Powinieneś powiedzieć: Tak, o Najwyższy — upomniał go Najwyższy Wielki Mistrz. — Ile razy mam ci powtarzać, że jeśli nie okażesz odrobiny entuzjazmu…

— Tak jest, masz słuchać, co ci mówi Najwyższy Wielki Mistrz — wtrącił brat Strażnica, spoglądając gniewnie na nieposłusznego brata.

— Przez parę godzin czyściłem te kadzielnice — mruczał brat Szambownik.

— Mówcie dalej, proszę, o Najwyższy Wielki Mistrzu — przerwał mu brat Strażnica.

— Doskonale — zgodził się Najwyższy Wielki Mistrz. — Dzisiaj spróbujemy dokonać kolejnego próbnego przywołania. Ufam, że przynieśliście odpowiednie surowce, bracia?

— …szorowałem i szorowałem, a teraz nawet mi nie podziękują…

— Wszystko poukładane, Najwyższy Wielki Mistrzu — zapewnił brat Strażnica.

Istotnie; Wielki Mistrz musiał przyznać, że tym razem bracia wyraźnie przyłożyli się do pracy. Najlepsze miejsce przypadło świetlnemu szyldowi tawerny, którego usunięcie, pomyślał Wielki Mistrz, powinno wzbudzić jakąś reakcję okolicznych mieszkańców. W tej chwili E miało kolor upiornie różowy i na przemian zapalało się i gasło.

— Ja to zdobyłem — oświadczył z dumą brat Strażnica. — Myśleli, że naprawiam albo co, aleja wyciągnąłem śrubokręt i…

— Dobra robota — pochwalił go Najwyższy Wielki Mistrz. — Dowodzi inicjatywy.

— Dziękuję, Najwyższy Wielki Mistrzu — rozpromienił się brat Strażnica.

— …palce sobie pozdzierałem do krwi, całe są czerwone i popękane. A jeszcze nie oddali mi tych trzech dolarów, nikt nawet nie powiedział…

— Teraz — rzekł Najwyższy Wielki Mistrz, zerkając do księgi — zapoczątkujemy rozpoczęcie. Zamknij się, bracie Szambowniku.

* * *

Każde miasto w multiversum ma dzielnicę podobną do Mroków w Ankh-Morpork. Zwykle jest to najstarsza cześć, gdzie ulice wiernie podążają wzdłuż oryginalnych szlaków średniowiecznych krów idących do wodopoju, a nazywają się Rzeźnicza, Gawronią czy Zaułek Sniggsa…

Tak właśnie wygląda większa część Ankh-Morpork. Ale Mroki są takie jeszcze bardziej — jak rodzaj czarnej dziury w przesiąkającym mury bezprawiu. Ujmijmy to tak: nawet przestępcy bali się tam chodzić ulicami. Straż nie stawiała tam nawet stopy.

Całkiem przypadkiem stawiała tam stopy właśnie teraz. Niezbyt pewne stopy. Mieli za sobą ciężką noc i okres uspokajania nerwów. W tej chwili zyskali pewną stabilność — każdy z czwórki polegał na trzech kolegach, że utrzymają go w pionie i na właściwym kursie. Kapitan Vimes oddał butelkę sierżantowi.

— Wstyd mi, mi, mi… — Zastanowił się chwilę. — Za was — dokończył. — Pijany prze-prze-prze-przed-przełożonym.

Sierżant spróbował odpowiedzieć, ale wydobył z siebie tylko ciąg esów.

— Odprowadzicie się do aresztu. — Kapitan Vimes odbił się od ściany i surowym wzrokiem zmierzył cegły. — Ten mur mnie zaatakował — oznajmił. — Ha! Myślisz, że taki z ciebie twardziel? Jestem przedstawicielem prawa, wyobraź sobie, a my nie-nie…

Mrugnął powoli raz czy dwa.

— Co takiego my nie, sierżancie? — zapytał.

— Nie narażamy się? — podpowiedział Colon.

— Nie, to drugie. Mniejsza z tym. W każdym razie nikomu. — Niewyraźne obrazy przesuwały się w myślach: pokój pełen kryminalistów, ludzi, którzy z niego drwili, których samo istnienie go obrażało i złościło od lat, a teraz leżeli na podłodze i jęczeli. Nie był pewien, jak do tego doszło, ale jakaś niemal zapomniana część osobowości, jakiś o wiele młodszy Vimes w jasnym, lśniącym półpancerzu i z wielkimi ambicjami, Vimes, którego uważał za dawno utopionego w alkoholu, nagle się ocknął.

— Coś, coś, coś, coś wam powiem, sierżancie, co? — zaproponował.

— Sir…

Wszyscy czterej odbili się łagodnie od kolejnego muru i podjęli wolny marsz. Przypominali kraba.

— To miasto. To miasto. To miasto, sierżancie. To miasto jest, jest, no, jest Kobietą, sierżancie. Właśnie. Kobietą, sierżancie. Starą, zaniedbaną ślicznotą. Ale kiedy się w niej zakochacie, wtedy, wtedy, wtedy da wam kopa w zęby…

— Niby kobietą? — powtórzył Colon. Myślowy wysiłek wykrzywił mu spoconą twarz.

— Ale jest na osiem mil szerokie, sir. I ma w środku rzekę. I jeszcze dużo domów i takich różnych, sir — tłumaczył rozsądnie.

— Zaraz, zaraz, zaraz. — Vimes niepewnie pogroził sierżantowi palcem. — Nigdy nie nie nie mówiłem, że to mała kobieta, prawda? Bądźcie uczciwy.

Machnął butelką. Kolejna przypadkowa myśl eksplodowała w pianie jego umysłu.

— W każdym razie pokazaliśmy im — stwierdził z dumą, kiedy we czterech zaczęli na ukos wędrować w stronę przeciwnego muru. — Daliśmy im szkołę. Długo zapamiętają tę lekcję, co?

— Pewno — zgodził się sierżant, choć bez entuzjazmu. Wciąż się zastanawiał nad życiem seksualnym zwierzchnika.

Ale Vimesa ogarnął nastrój, w którym nie potrzebował zachęty.

— Ha! — wrzasnął w stronę ciemnych zaułków. — Nie spodobało się wam, co? Posmakowaliście własnego lekarstwa! A teraz butelkujcie się we własnym sosie!

Cisnął pustą butelkę w powietrze.

— Już druga! — ryknął. — I wszystko jest w porządku!

Była to szokująca wiadomość dla rozmaitych mrocznych postaci, od jakiegoś czasu śledzących dyskretnie czterech strażników. Jedynie zdumienie sprawiło, że nie okazali zainteresowania w sposób wyraźny i surowy. Ci ludzie to strażnicy, myślały owe postacie; mają hełmy jak należy i całą resztę, a jednak weszli tutaj, na Mroki. Dlatego obserwowano ich z fascynacją, z jaką stado wilków może się przyglądać garstce owiec, które nie tylko wybiegły na polanę, ale w dodatku skaczą wesoło i meczą. Wynikiem miała być, oczywiście, baranina, ale na razie ciekawość odroczyła nieco egzekucję.

Marchewa uniósł obolałą głowę.

— Gdzie jesteśmy? — wystękał.

— W drodze do domu — wyjaśnił sierżant. Spojrzał na pogiętą, nadgryzioną przez robaki i podrapaną nożami tabliczkę na ścianie. — Idziemy teraz, idziemy, idziemy… Aleją Narzeczonej.

— Aleja Narzeczonej nie jest po drodze do domu — wybełkotaj Nobby. — Nie chcemy chodzić Aleją Narzeczonej, to na Mrokach. Jak nas przyłapią w Alei Narzeczonej…

Nastąpiła krótka, straszna chwila, kiedy świadomość dokonała lodowatego dzieła, na które zwykle potrzeba długiego snu i paru kufli czarnej kawy. Wszyscy trzej, jak na bezgłośnie wydany rozkaz, skupili się bliżej Marchewy.

— Co teraz zrobimy, kapitanie? — zapytał Colon.

— Ehem… Możemy wołać o pomoc… — zaproponował niepewnie Vimes.

— Niby tutaj?

— Macie rację…

— Musieliśmy skręcić ze Srebrnej w lewo, zamiast na prawo — domyślił się Nobby.

— Nieprędko drugi raz popełnimy taki błąd — stwierdził kapitan. I natychmiast tego pożałował.

Usłyszeli czyjeś kroki. Z lewej strony ktoś zachichotał.

— Musimy ustawić się w kwadrat — polecił Vimes. Wszyscy spróbowali ustawić się w punkt.

— Zaraz! Co to było?! — zawołał sierżant Colon.

— Co?

— O, teraz znowu. Taki skórzasty odgłos.

Kapitan Vimes starał się nie myśleć o kapturach i garotach.

Wiedział, że istnieje wielu bogów. Każdy fach miał swojego. Był bóg żebraków, bogini nierządnic, bóg złodziei, prawdopodobnie nawet bóg skrytobójców.