Выбрать главу

Machając niezgrabnie skrzydłami, kołysząc szyją i na oślep zionąc ogniem, smok przeorał szczątki krokwi i dachówek. W wyrytej bruździe wybuchło kilka pożarów. Wreszcie znieruchomiał, prawie niewidoczny pod stosami byłej architektury.

Ciszę, jaka zapadła, przerwały krzyki kogoś, kto próbował ustawić ludzki łańcuch, by podawać wiadra z wodą.

Po chwili ludzie zaczęli się ruszać.

Ankh-Morpork z powietrza musiało wyglądać jak mrowisko ze strumieniami ciemnych figurek płynących w stronę wraku smoka.

Większość miała ze sobą jakąś broń.

Wielu miało włócznie.

Kilku miało miecze.

Wszyscy mieli tylko jeden cel.

— Wiecie co? — odezwał się głośno Vimes. — To będzie pierwszy na świecie demokratycznie zabity smok. Jeden człowiek, jeden cios.

— Trzeba ich powstrzymać! — zawołała lady Ramkin. — Nie może pan pozwolić, żeby go zabili.

Vimes zamrugał niepewnie.

— Słucham?

— Jest ranny!

— Droga pani, taki był przecież cel tej walki. Poza tym jest tylko ogłuszony.

— Przecież nie mogą go zabić w taki sposób! — upierała się lady Ramkin. — Biedactwo!

— Więc co chce pani zrobić? — zapytał Vimes, tracąc panowanie nad sobą. — Dać mu trochę wzmacniającego oleju skalnego i ułożyć w wygodnym koszyku przy kominku?

— To rzeź!

— 1 bardzo dobrze!

— Ale on jest smokiem! Robił to, co robią wszystkie smoki. Nigdy by tu nie trafił, gdyby ludzie zostawili go w spokoju!

Chciał ją zjeść, pomyślał Vimes, a ona wciąż potrafi myśleć w ten sposób. Zawahał się. Może coś takiego rzeczywiście daje człowiekowi prawo do wysłuchania jego opinii…

Sierżant Colon podszedł, kiedy tak patrzyli na siebie, bladzi ze złości. Z rozpaczliwym chlupotem przeskoczył z nogi na nogę.

— Lepiej niech pan tam idzie, kapitanie — powiedział. — Inaczej dojdzie do mordu!

Vimes machnął tylko ręką.

— Jeżeli o mnie chodzi — oznajmił, unikając wzroku Sybil Ramkin — sam się o to prosił.

— To nie on — zaprotestował Colon. — To Marchewa. Aresztował smoka.

Vimes znieruchomiał.

— Jak to: aresztował? — zdziwił się. — Niemożliwe. Nie mówicie chyba tego, co myślę, że mówicie, sierżancie?

— Możliwe, sir — odparł niepewnie Colon. — Możliwe. Wyskoczył na te gruzy jak strzała, sir, złapał smoka za skrzydło i powiedział „Wpadłeś, koleś”, sir. Nie mogłem uwierzyć, sir. Ale jest kłopot…

— No?

Sierżant znowu przeskoczył z jednej nogi na drugą.

— Zawsze pan mówił, sir, że nie wolno napastować więźniów…

* * *

Była to całkiem spora i ciężka belka. Przecinała powietrze dość wolno, ale kiedy kogoś trafiała, przewracał się i pozostawał trafiony.

— A teraz słuchajcie. — Marchewa postawił belkę pionowo i zsunął z głowy hełm. — Nie chcę powtarzać po raz drugi, jasne?

Vimes przecisnął się przez gęsty tłum. Marchewa obracał się wolno, trzymając belkę jak laskę. Jego spojrzenie przypominało promień latarni morskiej, a gdzie padło, tam ludzie opuszczali broń i wyglądali na zakłopotanych.

— Muszę was uprzedzić — mówił dalej Marchewa — że utrudnianie przedstawicielowi prawa wykonywania obowiązków jest poważnym wykroczeniem. A spadnę jak tona cegieł na następną osobę, która rzuci kamieniem.

Kamień odbił mu się od hełmu. Zabrzmiały krzyki i oklaski.

— Puść nas do niego!

— Słusznie!

— Nie chcemy, żeby jacyś strażnicy się tu rządzili!

— Quis custodiet kustoszy?

— Co? Właśnie!

Vimes złapał sierżanta za ramię.

— Idź i poszukaj jakiejś liny. Dużo lin. Jak najgrubszych. Możemy, boja wiem… związać mu skrzydła i założyć sznur na paszczę, żeby nie mógł zionąć.

Colon spojrzał z niedowierzaniem.

— Mówi pan poważnie, sir? Naprawdę go aresztujemy?

— Wykonać!

On już został aresztowany, myślał, przeciskając się do przodu. Osobiście wolałbym, żeby wpadł do morza, ale jest aresztowany i teraz musimy albo jakoś sobie z nim poradzić, albo go wypuścić.

Czuł, że nienawiść do potwora ulatnia się wobec rozwścieczonego tłumu. Co można z nim zrobić? Osądzić sprawiedliwie i stracić. Nie zabić — to robią bohaterowie na pustkowiu. W mieście nie warto nawet o tym myśleć. A właściwie można, ale wtedy lepiej od razu wypalić całą okolicę do gruntu i zacząć od początku. Trzeba działać… no, według regulaminu.

Właśnie. Próbowaliśmy już wszystkiego. A teraz możemy spróbować regulaminowo.

Poza tym, dodał w myślach, tam stoi funkcjonariusz Straży Miejskiej. Musimy trzymać się razem. Nikt inny nie chce mieć z nami nic wspólnego.

Jakiś krępy osobnik podniósł cegłę i wziął zamach.

— Rzuć tą cegłą, a jesteś trupem — powiedział Vimes, po czym zanurkował w ścisku, a niedoszły miotacz rozglądał się zdziwiony.

Marchewa uniósł groźnie belkę, widząc, jak Vimes wspina się na stos gruzów.

— O… Dzień dobry, kapitanie — powiedział i opuścił ją. — Chcę zameldować, że aresztowałem tego…

— Tak, to widzę. Czy masz jakieś sugestie, co robić potem?

— Oczywiście, sir. Muszę mu odczytać jego prawa, sir.

— Ale poza tym?

— Właściwie nie, sir.

Vimes spojrzał na te części smoka, które wciąż były widoczne spod odłamków. Jak można zabić coś takiego? Trzeba by ciężko pracować cały dzień.

Spory kamień odbił się od jego półpancerza.

— Kto to zrobił?

Głos uderzył jak pejcz.

Tłum ucichł.

Sybil Ramkin wygramoliła się na ruiny. Oczy jej płonęły.

— Pytałam, kto to zrobił — powtórzyła. — Jeśli osoba, która to zrobiła, natychmiast się nie przyzna, bardzo się rozgniewam. Jak wam nie wstyd?

Słuchali jej uważnie. Kilka osób dyskretnie upuściło na ziemię ściskane w dłoniach kamienie i inne przedmioty. Wiatr szarpnął strzępami jej nocnej koszuli, kiedy przyjęła pozę mówcy.

— Oto mężny kapitan Vimes…

— O bogowie… — westchnął Vimes i naciągnął sobie hełm na oczy.

— …i jego nieustraszeni ludzie, którzy dzisiaj zadali sobie trud, żeby przybyć tu i ratować wasze…

Vimes chwycił Marchewę za ramię i pociągnął go na drugą stronę stosu.

— Dobrze się pan czuje, kapitanie? — zainteresował się młodszy funkcjonariusz. — Jest pan całkiem czerwony.

— Przynajmniej ty nie zaczynaj — burknął Vimes. — Wystarczy mi tych uśmieszków Nobby’ego i sierżanta.

Ku jego zdumieniu Marchewa poklepał go przyjaźnie po plecach.

— Wiem, jak to jest — powiedział ze współczuciem. — W domu miałem dziewczynę, Blaszkę, a jej ojciec…

— Mówię ci po raz ostatni, że absolutnie nic nie łączy mnie…

Coś zagrzechotało obok nich. Zsunęła się nieduża lawina tynku i dachówek. Stos gruzu zafalował i otworzył jedno oko. Pływająca w przekrwionym jeziorku wielka czarna źrenica próbowała zogniskować na nich spojrzenie.

— Chyba powariowaliśmy — stwierdził Vimes.

— Ależ nie, sir — zaprotestował Marchewa. — Są liczne precedensy. W1135 aresztowano kurę za gdakanie w Święto Duchowego Ciasta. W okresie panowania reżimu Psychoneurotycznego Lorda Snapcase’a stracono kolonię nietoperzy za uporczywe naruszanie zakazu przebywania nocą poza domem. To w 1401. Sierpień, o ile dobrze pamiętam. To były wspaniałe czasy dla prawa — westchnął rozmarzony Marchewa. — W1321, wie pan, ukarano pewną niewielką chmurę za przesłonięcie słońca w kluczowym momencie ceremonii inwestytury Rozgorączkowanego Jarla Hargatha.