— Mamy rozkaz tylko ich przekazać. — Stuk próbował stawiać opór. — Przekazać i zostawić.
Vimes zapamiętał to sobie na przyszłość.
— No cóż… Ja tam nie trafiłem, gdyż nastąpiło między nami drobne… nieporozumienie — powiedział. — Jak widzicie, było to większe nieporozumienie, niż wam się wydawało, Stuk, ponieważ nie siedzę teraz w Tantach i nie liczę karaluchów. Nic z tego. — Zbliżył się o kilka kroków. — Stoję teraz przed wami, Stuk. Czy to właśnie robię?
— Tak jest, sierżancie — odparł Stuk, pobladły ze strachu i wściekłości.
— Tak jest, sierżancie — powtórzył Vimes. — Ale w areszcie siedział ze mną inny człowiek i teraz też go nie ma. Chcę tylko wiedzieć, ile i komu? Nie chcę żadnych anielsko niewinnych spojrzeń. Nie chcę żadnych „Nie wiem, o czym pan mówi, sir”. Ile? I komu?
Na obliczach przed nim osiadł obłok zaczerwienionej, niechętnej solidarności. Ale nikt nie musiał nic mówić. Vimes pamiętał. Kapral Quirke zawsze miał dodatkowe dochody z łapówek, przypominał trochę Nobby’ego Nobbsa, ale bez jego sympatycznej niekompetencji. Był jak skuteczny Nobby Nobbs, a do tego można jeszcze dorzucić dręczenie słabszych, lizusostwo i radość z drobnych świństw.
Vimes przesunął wzrokiem na Quirke’a.
— Wiem, że byliście nocą na wozie, kapralu — stwierdził. — Wy i młodszy funkcjonariusz, ehm… Vimes. Tak mam tu zapisane.
— Nie warto robić kłopotów przyzwoitym ludziom — mówił Quirke.
A on zapytał:
— A skąd mamy wiedzieć, że są przyzwoici, kapralu?
— No, patrzymy, na ile ich stać.
— To znaczy, że wypuszczamy ich, jeśli są bogaci?
— Tak już toczy się świat, mój mały, tak się toczy. I nie ma powodu, żebyśmy nie mieli z tego swojej działki, nie? Widziałeś jego sakiewkę? Pięć dolarów powinno wystarczyć. Cztery dla mnie, a jeden dla ciebie, bo dopiero się uczysz. To prawie trzydniowa pensja, twoja mamusia się ucieszy, a kto na tym traci?
— Ale przypuśćmy, że on zwinął komuś te pieniądze, kapralu…
— A przypuśćmy, że księżyc jest zrobiony z sera. Chciałbyś plasterek?
— Myślę, że to było pięć dolarów, kapralu — oświadczył Vimes.
Zauważył, że gadzie oczka kaprala zerkają w stronę młodszego funkcjonariusza.
— Nie. Ten gość w areszcie wygadał — skłamał Vimes. — Powiedział, że byłem idiotą, że się nie wykupiłem. Czyli, panie Quirke, jest tak. W Straży Dziennej płaczą o dobrych ludzi, ale jeśli nie stanie pan za blisko światła, jakoś pan przejdzie. I niech pan do nich biegnie, ale już!
— Wszyscy to robią! — wybuchł Quirke. — To tylko takie premie!
— Wszyscy? — zapytał Vimes. — Ktoś jeszcze bierze tu łapówki?
Przesuwał wzrokiem od twarzy do twarzy, co sprawiało, że większa część grupy natychmiast zaczęła grać role Zespołu Synchronicznej Obserwacji Podłogi i Sufitu. Tylko trzech ludzi patrzyło mu w oczy. Był wśród nich młodszy kapral Colon, który zapewne trochę powoli kojarzył. Był pewien młodszy funkcjonariusz, którego oblicze stało się maską grozy. I był ciemnowłosy funkcjonariusz o okrągłej twarzy, który wydawał się trochę zamyślony, jakby próbował sobie coś przypomnieć, ale mimo to spoglądał pewnym, spokojnym wzrokiem prawdziwego kłamcy.
— Najwyraźniej nie — ocenił Vimes.
Quirke podniósł rękę i drżącym palcem wskazał młodego Sama Vimesa.
— On też wziął! Podzieliliśmy się! — zawołał. — Niech pan go zapyta!
Vimes wyczuł, jak szok wstrząsnął całym oddziałem. Quirke właśnie popełnił samobójstwo. Owszem, można wspólnie stawiać się oficerom, ale kiedy sprawa się sypie, nie wolno Pakować Kogoś w Bagno. Śmieją się z samej myśli o honorze strażnika, a jednak, w jakimś pokrętnym i ponurym sensie, on istnieje. Nie Pakuje się Swoich Kumpli w Bagno. A już zwłaszcza nie robi się tego zielonemu nowicjuszowi, który nie ma o niczym pojęcia.
Vimes po raz pierwszy zwrócił się do młodego człowieka, którego dotąd unikał.
Bogowie, czy naprawdę byłem kiedyś taki chudy? — myślał. Czy miałem taką wystającą grdykę? Czy rzeczywiście próbowałem polerować rdzę?
Oczy młodego człowieka skryły się niemal pod czaszką, ukazując jedynie białka.
— Młodszy funkcjonariusz Vimes? — zapytał cicho.
— Tajest, sir — wychrypiał Sam.
— Spocznijcie, funkcjonariuszu. Czy rzeczywiście wzięliście część łapówki?
— Tajest, sir. Dolara, sir!
— Nakłoniony przez kaprala Quirke’a?
— Ee… sir?
— Czy wam to zaproponował? — przetłumaczył Vimes.
Obserwował własną agonię. Nie Pakuje się Kogoś w Bagno.
— No dobrze — powiedział w końcu. — Porozmawiamy później. Jeszcze tu jesteś, Quirke? Jeśli chcesz się poskarżyć kapitanowi, proszę bardzo. Ale jeśli w ciągu dziesięciu minut nie usuniesz z szafki swoich rzeczy, niech mnie demony, obciążę cię czynszem!
Quirke rozejrzał się, szukając niemoralnego wsparcia, ale nie znalazł. Posunął się za daleko. Straż umiała rozpoznać burzę bagienną, która zawisła nad głowami, i nie miała ochoty narażać się dla kogoś takiego jak Quirke.
— Tak zrobię — zagroził. — Poskarżę się kapitanowi. Zobaczycie! Zobaczycie! Mam za sobą cztery lata dobrej służby, mam…
— Nie, to były cztery lata unikania wykrycia — odparł Vimes. — Wynoś się.
Kiedy kroki Quirke’a ucichły, Vimes zwrócił się do pozostałych.
— Dobry wieczór, chłopcy, nazywam się John Keel — powiedział. — I do demona, lepiej, żebyśmy się dogadali. A teraz wypucować się, inspekcja kapitana za dwie minuty, rozejść się. Sierżancie Stuk, jedno słowo, jeśli można.
Ludzie rozbiegli się szybko. Stuk podszedł bliżej, próbując nie całkiem skutecznie ukryć zdenerwowanie. W końcu jego bezpośrednim przełożonym okazał się człowiek, którego poprzedniej nocy kopnął w worek. I zdążył już trochę pomyśleć.
— Chciałem tylko wyjaśnić, sir, w sprawie zeszłej nocy… — zaczął.
— Zeszła noc jest nieistotna.
— Nie?
— Czy zarekomendujecie Freda Colona na kaprala? Będę wdzięczny za waszą opinię.
— Naprawdę?
— Oczywiście. Sprawia wrażenie solidnego.
— Sprawia? To znaczy tak, jest solidny. Bardzo dokładny. — Ulga unosiła się nad Stukiem niczym para. — Nie działa pochopnie. Chce wstąpić do któregoś z regimentów.
— W takim razie wypróbujemy go, póki jeszcze jest z nami. A to znaczy, że potrzebny będzie nowy młodszy kapral. Kim był ten młodziak obok Colona?
— Coates, sir. Ned Coates. Bystry chłopak, czasami mu się wydaje, że jest najmądrzejszy, ale przecież wszyscy tacy byliśmy, prawda?
Vimes skinął głową. Wyraz jego twarzy absolutnie nie zdradzał faktu, że jego zdaniem istnieją stworzenia czepiające się dolnych gałęzi, które są mądrzejsze od sierżanta Stuka.
— W takim razie dobrze mu zrobi, jeśli posmakuje odpowiedzialności — uznał.
Stuk przytaknął, gdyż w tej chwili zgodziłby się na absolutnie wszystko. A mowa jego ciała głosiła wyraźnie: jesteśmy przecież sierżantami, nie? Rozmawiamy o sierżanckich sprawach, jak to sierżanci. Nie przejmujemy się tym, że ktoś oberwał kopniaka w worek, nie? To nie my, bo my jesteśmy sierżantami.