Выбрать главу

Szeroko otworzył oczy i zasalutował, kiedy do pokoju wszedł Tilden. Strażnicy także zaczęli salutować, choć bez entuzjazmu. Kapitan odpowiedział sztywno i zerknął nerwowo na Vimesa.

— Ach, to wy, sierżancie — powiedział. — Instalujecie się?

— Tak jest, sir. Żadnych problemów.

— Bardzo dobrze. Tak trzymać.

Gdy kapitan zniknął na skrzypiących schodach, Vimes ponownie zwrócił się do Stuka.

— Sierżancie, nie przekazujemy aresztowanych bez pokwitowania, zrozumiano? Nigdy! Co się z nimi dzieje później? Wiecie?

— Są przesłuchiwani — odparł Stuk. — Zawozimy ich tam na przesłuchanie.

— A na jakie pytania mają odpowiadać? Ile czasu zajmuje dwóm ludziom wykopanie połowy studni?

— Co? — Stuk zmarszczył czoło.

— Od tej chwili albo ktoś z Kablowej podpisuje odbiór aresztantów, albo przywozimy ich z powrotem tutaj — oznajmił Vimes. — To przecież elementarne reguły, sierżancie. Przekazujecie ich, dostajecie dokument. Czy nie tak się to załatwia w Tantach?

— No tak, oczywiście, ale… Znaczy, na Kablowej… Nie wie pan, co się tam dzieje, to rozumiem, ale z Niewymownymi na Kablowej lepiej nie…

— Słuchajcie, przecież nie każę wam wywalić drzwi z krzykiem „Odłóżcie natychmiast te zgniatacze palców!”. Tłumaczę tylko, że musimy pilnować, co się dzieje z więźniami. Kiedy kogoś aresztujecie, Ryjek podpisuje odbiór, tak? Kiedy delikwent wychodzi, Ryjek albo strażnik dyżurny wypisują go z aresztu. To najprostsze zasady dozoru! Więc jeśli przekazujecie aresztanta na Kablową, ktoś stamtąd musi podpisać odbiór. Jasne? Nie może być tak, że więzień po prostu znika.

Stuk zrobił minę człowieka, który w najbliższej przyszłości widzi mniej okazji do osobistego zysku, a wielkie ryzyko ostrych nagan.

— I żeby mieć pewność, że wszyscy dobrze zrozumieli, sam pojadę dziś więźniarką — oświadczył Vimes. — Ale najpierw wezmę tego chłopaka, Vimesa, na krótki spacer i spróbuję trochę nim potrząsnąć.

— Przyda mu się — uznał Stuk. — Nie może się czasem zdecydować. Sprawny w rękach, ale wszystko mu trzeba mówić po dwa razy.

— No to może pokrzyczę. Vimes!

Młodszy funkcjonariusz Vimes z ociąganiem stanął na baczność.

— Pójdziemy się przejść, chłopcze. Pora, żebyś się dowiedział, co jest czym.

Skinął Stukowi, wziął za ramię swoje młodsze ja i wyszedł.

— Co pan o nim myśli, sierżancie? — zapytał Coates.

Zbliżył się, kiedy Stuk spoglądał niechętnie na plecy odchodzących.

— Lubi cię — stwierdził z goryczą sierżant. — O tak… Jesteś grdyką jego oka. Jego starym kumplem. Awansował cię na młodszego kaprala.

— Myśli pan, że długo wytrzyma?

— Daję mu parę tygodni. Widywałem już takich. Ważniacy z małych miasteczek, co to przyjeżdżają tutaj i uważają się za nie wiadomo kogo. Szybko go przytemperujemy. A ty jak myślisz?

— Nie wiem, sierżancie — mruknął Coates. — Jeszcze się nie namyśliłem.

— Ale zna się na robocie, trzeba przyznać — dodał Stuk. — Tylko trochę zarozumiały. Nauczy się. Nauczy. Są sposoby. Pokażemy mu. Ustawimy na właściwym miejscu. Zrozumie, jak się tutaj działa…

Vimes zawsze preferował spacery tylko we własnym towarzystwie. A teraz było ich dwóch, idących tylko we własnym towarzystwie. Budziło to dziwne uczucia oraz wrażenie, że spogląda przez maskę.

— Nie, nie tak — powiedział. — Zawsze muszę ludzi uczyć, jak się chodzi. Kołyszesz stopą, o tak. Zapamiętaj, a będziesz mógł tak chodzić cały dzień. Nie spiesz się. Nie chciałbyś czegoś przeoczyć.

— Tak, sierżancie — odparł młody Sam.

Nazywało się to patrolowaniem. Vimes przepatrolował ulicę Kopalni Melasy i czuł się… wspaniale. Oczywiście, czekały go różne problemy, ale tutaj i teraz miał tylko patrolować, i był z tym szczęśliwy. W dawnej straży nie musieli wypisywać tylu dokumentów; jeśli się zastanowić, to chyba podwoił ilość papierkowej roboty. Ale w tej chwili wykonywał swoje obowiązki, których został nauczony. Miał tylko być sobą.

Młody Sam się nie odzywał. Co dowodziło rozsądku.

— Widzę, że nosisz dzwonek, mój chłopcze — rzekł po chwili Vimes.

— Tak, sierżancie.

— Regulaminowy?

— Tak, sierżancie. Dał mi go sierżant Stuk.

Mogłem się założyć, pomyślał Vimes.

— Kiedy wrócimy, zamień go z innym. Nieważne czyim. Nikt nic nie powie.

— Tak, sierżancie. — Vimes odczekał chwilę. — Ale dlaczego, sierżancie? Dzwonek to dzwonek.

— Nie ten. Ten waży trzy razy tyle co normalny. Dają go żółtodziobom, żeby sprawdzić, jak się zachowają. Skarżyłeś się?

— Nie, sierżancie.

— I bardzo dobrze. Bądź cicho i jak tylko wrócimy, podłóż go jakiemuś innemu draniowi. Tak się zachowują gliny. Dlaczego przyszedłeś do tej pracy?

— Mój kumpel Iffy wstąpił do straży w zeszłym roku. Mówił, że dostaje się darmowe jedzenie i mundur, a można też czasem tu i tam dorobić jakiegoś dolara.

— To pewnie będzie Iffy Scurrick z posterunku na Siostrach Dolly — stwierdził Vimes. — I dorabiałeś te dolary, co?

Przez chwilę szli w milczeniu. Potem odezwał się Sam.

— Czy muszę oddać tego dolara, sierżancie?

— Czy jesteś wart dolara? — spytał Vimes.

— Oddałem go mamie, sierżancie.

— Powiedziałeś, jak go zarobiłeś?

— Nie chciałem go wziąć! Ale kapral Quirke powiedział…

— Warto było go słuchać?

— Nie wiem, sierżancie.

— Nie wiesz? Założę się, że twoja mama nie tak cię wychowywała — oświadczył Vimes.

Nie, zupełnie nie tak, pomyślał. Gdyby się dowiedziała, że to lewy dolar, wygarbowałaby ci skórę, nieważne, czy jesteś strażnikiem.

— Nie, sierżancie. Ale wszyscy tak kombinują, sierżancie. Nie mówię o chłopakach, sierżancie, ale wystarczy rozejrzeć się po mieście. Czynsz idzie w górę, podatki idą w górę, cały czas wymyślają jakieś nowe, a wszystko to jest okrutne, sierżancie, zwyczajnie okrutne. Winder sprzedał nas swoim wspólnikom i nie ma co zaprzeczać, sir.

— Hmm… — mruknął Vimes.

No tak. Hodowla podatków. Bardzo sprytny wynalazek. Dobry stary Winder. Opchnął prawo zbierania podatków tym, którzy oferowali najwięcej. Doskonały pomysł, prawie tak dobry, jak zakazywanie ludziom noszenia broni po zmroku. Dobry, ponieważ a) pozwalał zaoszczędzić na poborcach i całym systemie podatkowym, b) dawał górę pieniędzy z góry. Oraz c) sprawa poboru podatków przechodziła w ręce potężnych, choć dziwnie powściągliwych ludzi, którzy trzymali się w cieniu. Zatrudniali jednak ludzi, którzy nie tylko stawali w świetle, ale całkiem je przesłaniali. I zadziwiające, jakie ci ludzie znajdowali rzeczy, które można opodatkować, w tym Gapienie się na Mnie, Koleś. Co powiedział kiedyś Vetinari? „System podatkowy to po prostu wyrafinowana metoda wymuszania pieniędzy groźbami”. No więc hodowcy podatków nie byli zbyt wyrafinowani w metodach, jakich używali, by zagwarantować zwrot inwestycji.

Pamiętał tamte… te czasy. Miasto nigdy nie wyglądało bardziej nędznie, ale na bogów, wpływało wiele podatków.

Trudno wyjaśnić takiemu dzieciakowi jak Sam, dlaczego wzięcie dolara na lewo miałoby być takie złe.

— Powiedzmy w ten sposób, młodszy funkcjonariuszu — rzekł. — Czy wypuściłbyś mordercę za tysiąc dolarów?

— Nie, sir!

— Ale przecież za tysiąc dolarów mógłbyś ulokować swoją mamę w jakimś wygodnym mieszkaniu w dobrej części miasta.