— Jedźmy już — rzuciła. — Ale kiedy znów się spotkamy, Johnie Keel, zamienimy kilka przykrych słów.
Z mroku w powozie dobiegł krótki chichot, a potem skowyt. Tuż przedtem zabrzmiał jeszcze odgłos wbijanego w czyjąś stopę wysokiego obcasa.
Vimes podpisał brudny papier, wręczony mu przez Freda Colona, i oddał go z nieruchomą, kamienną twarzą, która wzbudziła u kaprala pewien niepokój.
— Gdzie teraz, sierżancie? — zapytał Sam, gdy już ruszyli.
— Na Kablową.
Lękliwy pomruk rozległ się wśród ludzi w klatce za nimi.
— To nie w porządku — mruknął Sam.
— Gramy według reguł — odparł Vimes. — Musicie się jeszcze nauczyć, po co istnieją reguły, młodszy funkcjonariuszu. I nie wgapiajcie się tak we mnie. Gapili się już na mnie zawodowcy, a wy wyglądacie, jakbyście musieli biec do wychodka.
— No tak, jasne, ale wszyscy wiedzą, że oni torturują ludzi — wymamrotał Sam.
— Naprawdę? — spytał Vimes. — Więc dlaczego nikt nic nie zrobi w tej sprawie?
— Bo oni torturują ludzi.
Aha, pomyślał Vimes. Wreszcie zacząłem chwytać podstawy dynamiki społecznej.
Na koźle obok zapanowało posępne milczenie. Powóz turkotał po bruku, Vimes słyszał jednak za sobą ciche szepty. Nieco głośniejszy od tła, zabrzmiał syk Rosie Palm:
— Nic z tego! Mogę się założyć.
Po kilku sekundach męski głos, trochę bełkotliwy z powodu alkoholu i o wiele bardziej bełkodiwy z powodu ściskającej pęcherz grozy, zdołał wykrztusić:
— Ehm, sierżancie… my, tego… o ile wiemy, stawka to pięć tych… dolarów?
— Nie wydaje mi się, drogi panie — odparł Vimes, wpatrzony w wilgotną nawierzchnię ulicy.
Rozległy się gorączkowe szepty, po czym znów się odezwał ten sam głos:
— Mam bardzo ładny złoty pierścień.
— Miło mi to słyszeć — zapewnił Vimes. — Każdy powinien mieć coś ładnego.
Poklepał się po kieszeni, szukając srebrnej cygarnicy, i przez chwilę czuł większy gniew niż rozpacz i większy smutek niż gniew. Istniała przyszłość. Musiała istnieć. Pamiętał ją. Ale istniała tylko jako wspomnienie, delikatniejsza niż odbicie w mydlanej bańce. I może równie łatwo mogła pęknąć.
— No… Mógłbym jeszcze dodać…
— Jeśli jeszcze raz zaproponuje mi pan łapówkę, mój panie — rzekł Vimes, gdy powóz skręcił w Kablową — osobiście spuszczę panu lanie. Został pan ostrzeżony.
— Może jest jakieś inne… — zaczęła Rosie Palm, kiedy w polu widzenia zajaśniały światła posterunku.
— Nie polecimy też na tanią dziurkę — rzucił Vimes i usłyszał zaszokowane syknięcie. — Zamknijcie się teraz wszyscy.
Szarpnął lejce, a kiedy Marilyn się zatrzymała, zeskoczył i wyjął spod siedzenia papiery.
— Mamy siódemkę — zwrócił się do opartego o drzwi strażnika.
— No? — odpowiedział strażnik. — Otwieraj i dawaj ich.
— Jasne. — Vimes przerzucił dokumenty. — Żaden problem. — Podsunął strażnikowi kartkę. — Podpisz tutaj.
Strażnik Niewymownych odskoczył, jakby Vimes podał mu węża.
— Co to znaczy: podpisz? — zapytał. — Dawaj ich.
— Musisz podpisać — odparł Vimes drewnianym głosem. — Takie są przepisy. Więźniowie przekazywani z jednego aresztu do drugiego, wymagany jest podpis. Nie będę ryzykował roboty dla braku podpisu.
— Twoja robota nie jest warta splunięcia — burknął strażnik i chwycił papier.
Popatrzył na niego tępo, a Vimes wręczył mu ołówek.
— Gdybyś potrzebował pomocy przy trudniejszych literach, wystarczy poprosić.
Strażnik burknął niechętnie, nabazgrał coś i wcisnął papier Vimesowi.
— A teraz otwieraj… p-roszę.
— Oczywiście. — Vimes zerknął na podpis. — Teraz jeszcze chciałbym zobaczyć jakiś dowód tożsamości. Będę wdzięczny.
— Co?!
— To nie mój pomysł, rozumiesz. Ale wyobraźmy sobie, że pokażę mojemu kapitanowi tę kartkę papieru, a on mnie zapyta: Vi… Keel, skąd właściwie wiesz, że to naprawdę Henry Chomik? Wtedy, rozumiesz, będę trochę speszony. Może nawet zakłopotany.
— Słuchaj no! Nie podpisujemy tu odbioru więźniów!
— Nie ma podpisu, nie ma więźniów.
— I ty nam nie pozwolisz ich zabrać, tak? — Henry Chomik postąpił kilka kroków naprzód.
— Dotknij tylko tych drzwiczek — ostrzegł Vimes — a ja…
— Odrąbiesz mi rękę, co?
— …aresztuję cię — dokończył Vimes. — Utrudnianie pełnienia służby na początek wystarczy, ale na posterunku wymyślimy pewnie jeszcze kilka zarzutów.
— Aresztujesz mnie? Jestem gliną, tak samo jak ty!
— Znów błąd.
— Z czym mamy kłopot… tutaj? — odezwał się nowy głos.
W świetle pochodni pojawiła się niska, chuda postać. Henry Chomik cofnął się o krok i przyjął pozę wyrażającą pewien szacunek.
— Funkcjonariusz nie chce przekazać osób naruszających godzinę strażniczą, sir — oznajmił.
— To jest ten funkcjonariusz? — zapytał przybysz i dziwnie rozchwianym krokiem pokuśtykał w stronę Vimesa.
— Tajest, sir.
Vimes trafił pod chłodne, badawcze i nie tak otwarcie wrogie spojrzenie bladego człowieka o zmrużonych oczach pokojowego szczura.
— Aha… — Człowiek ten otworzył małą puszkę i wyjął z niej zieloną pastylkę na gardło. — Przypadkiem nie jesteś Keel? Zdarzyło mi się… słyszeć o tobie.
Głos tego człowieka był tak samo niepewny jak jego chód. Przerwy trafiały w niewłaściwe miejsca.
— Szybko zdarza się panu słyszeć o takich rzeczach, sir.
— Zwykle na miejscu byłby teraz salut, sierżancie.
— Nie widzę nic, czemu powinienem salutować, sir — stwierdził Vimes.
— Słuszna uwaga. Słuszna uwaga. Jesteście nowi, oczywiście. Ale widzicie, my tutaj, w Sekcji Specjalnej… często musimy z konieczności chodzić… po cywilnemu.
Na przykład w gumowych fartuchach, o ile sobie przypominam, pomyślał Vimes, ale powiedział tylko:
— Tak jest, sir.
To dobra fraza. Może mieć kilkanaście różnych znaczeń albo zupełnie żadnego. Była tylko znakiem interpunkcyjnym, pauzą.
— Jestem kapitan Swing — przedstawił się niski mężczyzna. — Złapkatiusz Swing. Jeśli sądzicie, że imię jest zabawne, uśmiechnijcie się… i miejmy to za sobą. Teraz możecie zasalutować.
Vimes zasalutował. Kąciki ust Swinga uniosły się na moment.
— Dobrze. To wasza pierwsza noc w więźniarce, sierżancie?
— Sir.
— I dotarliście tak wcześnie. W dodatku z pełnym ładunkiem. Może się przyjrzymy… waszym pasażerom? — Zerknął przez kraty. — Aha. No tak. Dobry wieczór, panno Palm. I współpracowniczka, jak widzę…
— Szydełkuję!
— …oraz osobnicy, którzy wyglądają na wracających z przyjęcia. No tak. — Swing odstąpił. — Co za mali nicponie z tych waszych funkcjonariuszy na patrolach, nie ma co. Rzeczywiście przeczesali ulice. Uwielbiają te swoje… drobne żarty, sierżancie.
Swing oparł dłoń na klamce drzwiczek i rozległ się cichy odgłos, który jednak w ciszy zabrzmiał jak uderzenie gromu. Był to dźwięk miecza przesuwającego się lekko w pochwie.
Swing przez chwilę stał nieruchomo, a potem delikatnie wrzucił pastylkę do ust.
— Aha. Myślę sobie, że ten skromny połów można spokojnie… wypuścić z powrotem, nie sądzicie? Nie chcemy tu wystawiać prawa na… pośmiewisko. Zabierzcie ich, sierżancie.
— Tak jest, sir.