Выбрать главу

To była użyteczna informacja. Vimes zastanawiał się, czy przekazać ją młodemu Samowi. Każdy porządny glina powinien wiedzieć, jak można się włamać na własny posterunek.

Tilden już dawno pokuśtykał do domu. Vimes szybko przeczesał jego gabinet. Z satysfakcją stwierdził, że nie znalazł w nim tego, czego nie spodziewał się znaleźć. Na dole kilku co bardziej sumiennych strażników kończyło służbę. Odczekał w mroku, aż drzwi zatrzasnęły się po raz ostatni i przez kilka minut nie słyszał żadnych kroków. Dopiero wtedy zszedł po schodach do szatni.

Otrzymał klucz do własnej służbowej szafki. Mimo to z małej buteleczki naoliwił zawiasy i dopiero wtedy ją otworzył. Niczego tu jeszcze nie wkładał. Ale cóż to? Na podłodze leżał pomięty worek. Vimes podniósł go…

Brawo, chłopcy…

Wewnątrz był srebrny kałamarz kapitana Tildena.

Vimes wyprostował się i przyjrzał szafkom z ich dawno wyrytymi na drzwiczkach inicjałami i niekiedy zadrapaniami od noża. Wyjął z kieszeni małe czarne zawiniątko, które wcześniej zabrał z szafy z dowodami. W szarym świetle poranka błysnęły wytrychy. Vimes nie był geniuszem od haczyków i dźwigienek, ale tanie i starte zamki w drzwiczkach szafek nie stanowiły poważnego wyzwania.

Właściwie była to tylko kwestia wyboru.

A potem odszedł w mgłę.

Z przerażeniem odkrył, że znowu czuje się świetnie. To uczucie było niemal zdradą wobec Sybil, przyszłej straży, a nawet jego łaskawości sir Samuela Vimesa, który musiał myśleć o polityce dalekich krajów i o sile roboczej niezbędnej do wydobycia tej przeklętej łodzi, którą Wydział Rzeczny stale zatapiał. I tak, bardzo chciał wrócić — albo do przodu, albo poprzez czy jak tam jeszcze. Naprawdę chciał. Chciał wrócić do domu tak bardzo, że niemal czuł w ustach smak tęsknoty. Oczywiście. Ale nie mógł, jeszcze nie; na razie był tutaj i jak powiedział doktor Lawn, trzeba zająć się robotą, którą ma się przed sobą. W tej chwili robota polegała na tym, by przetrwać na ulicy w wielkiej grze w durniów. A Vimes wiedział o niej wszystko, o tak… I budziła w nim dreszcz podniecenia. Taka była natura bestii.

Dlatego szedł przed siebie, zatopiony w myślach, kiedy nagle z mrocznego zaułka wyskoczyli na niego jacyś ludzie.

Pierwszy dostał kopniaka w brzuch, ponieważ bestia nie walczy czysto. Vimes odstąpił na bok i chwycił drugiego. Poczuł, że nóż przejechał mu po pancerzu, kiedy opuszczał głowę; mocno szarpnął napastnika na swój hełm.

Mężczyzna złożył się równo na bruku.

Vimes odwrócił się natychmiast do pierwszego z napastników, który stał zgięty wpół i rzęził. Nie upuścił jednak noża, wymachiwał nim przed sobą jak jakimś talizmanem. Ostrze kreśliło w powietrzu nierówne ósemki.

— Rzuć to — poradził Vimes. — Drugi raz nie poproszę.

Potem westchnął i z tylnej kieszeni wyjął pewien przedmiot. Rozszerzał się, był czarny i zrobiony ze skóry wypełnionej ołowianymi kulkami. W nowej straży Vimes zakazał używania tych pałek, ale zdawał sobie sprawę, że niektórzy funkcjonariusze zdobyli takie; jeśli oceniał, że ktoś jest rozsądny, to nie wiedział, że ma coś takiego. Czasami trzeba było szybko zakończyć dyskusję, a istniały gorsze możliwości.

Opuścił pałkę na rękę napastnika, jednakże z pewną dozą ostrożności. Usłyszał skowyt i nóż odbił się od bruku.

— Twojego kumpla zostawimy tutaj, żeby sobie to odespał — oświadczył. — Ale ty, Henry, idziesz ze mną do lekarza. Pójdziesz spokojnie?

Kilka minut później doktor Lawn otworzył tylne drzwi. Vimes przecisnął się obok niego. Na ramionach dźwigał bezwładne ciało.

— Opatruje pan wszystkich, prawda?

— W granicach rozsądku, ale…

— Ten tutaj to Niewymowny — oświadczył Vimes. — Próbował mnie zabić. Potrzebuje lekarstwa.

— A czemu jest nieprzytomny? — spytał lekarz. Miał na sobie długi gumowy fartuch i gumowe buty.

— Nie chciał wziąć lekarstwa.

Lawn westchnął. Ręką, w której trzymał mopa, wskazał Vimesowi wewnętrzne drzwi.

— Niech pan go wniesie od razu do gabinetu. Niestety, w tej chwili sprzątam poczekalnię po panu Salciferousie.

— Czemu? Co zrobił?

— Pękł.

Naturalna ciekawość Vimesa nagle przestała go nękać. Wniósł ciało do wewnętrznego sanktuarium Lawna. Wyglądało inaczej, niż je zapamiętał z poprzedniej wizyty, ale wtedy ledwie był zdolny zauważać szczegóły. Stał tutaj stół, warsztat, a wzdłuż jednej ze ścian ciągnęły się półki zastawione butelkami. Żadne dwie nie były tego samego rozmiaru. W jednej czy dwóch coś pływało.

Na drugiej ścianie wisiały instrumenty.

— Kiedy umrę — odezwał się Lawn, oglądając pacjenta — zamierzam polecić, żeby na moim nagrobku umocować dzwonek. Z wielką rozkoszą nie będę wstawał, kiedy ktoś zadzwoni. Niech pan go tu położy. Wygląda mi to na poważny wstrząs.

— To skutek uderzenia przeze mnie — wyjaśnił uczynnie Vimes.

— I to pan złamał mu rękę?

— Zgadza się.

— Czyściutka robota. Łatwo nastawić i zagipsować. Coś się stało?

Vimes wpatrywał się w instrumenty.

— Używa pan wszystkich? — zapytał.

— Tak. Chociaż niektóre są eksperymentalne. — Lawn zajął się leżącym na stole.

— Nie ścierpiałbym chyba, gdyby użył pan czegoś takiego na mnie. — Vimes podniósł dziwne narzędzie, podobne do związanych sznureczkiem dwóch małych łopatek.

— Sierżancie, to narzędzie w żadnych okolicznościach nie nadaje się do użycia na panu. To instrument… kobiecej natury.

— Dla szwaczek? — domyślił się Vimes, pospiesznie odkładając szczypce.

— To? Nie, obecnie królowe nocy chlubią się, że nigdy czegoś takiego nie potrzebują. Moja praca z nimi jest natury, powiedzmy, prewencyjnej.

— Uczy je pan używać naparstków i tego typu rzeczy?

— Tak. Zadziwiające, jak daleko można pociągnąć metaforę, prawda?

Vimes znowu dotknął łopatek. Budziły niepokój.

— Jest pan żonaty, sierżancie? — zapytał Lawn. — Rosie miała rację?

— Tak. Jednak moja żona przebywa… gdzie indziej. — Znowu chwycił instrument i natychmiast upuścił go z brzękiem.

— No cóż, zawsze warto zdawać sobie sprawę, że poród nie wygląda jak łuskanie grochu.

— Mam wściekle wielką nadzieję, że nie!

— Co prawda muszę zaznaczyć, że akuszerki rzadko się do mnie zwracają. Mówią, że mężczyźni nie powinni grzebać tam, gdzie nie jest ich miejsce. Równie dobrze moglibyśmy nadal żyć w jaskiniach. — Doktor Lawn przyjrzał się pacjentowi. — Jak mawiał filozof Sceptum, twórca mojej profesji: czy ktoś mi za to zapłaci?

Vimes zbadał sakiewkę u pasa nieprzytomnego.

— Sześć dolarów wystarczy? — spytał.

— Dlaczego Niewymowni mieliby pana napadać, sierżancie? Jest pan policjantem.

— Ja tak, ale oni nie. Nie wie pan o nich?

— Opatrywałem czasem ich gości, owszem — przyznał Lawn, a Vimes zauważył jego czujność. W tym mieście nie warto było wiedzieć zbyt wiele. — Osoby z dziwnymi zwichnięciami, oparzeniami od gorącego wosku… takie sprawy.

— No więc miałem wczoraj w nocy drobną dyskusję z kapitanem Swingiem — wyjaśnił Vimes. — Co prawda zachowywał się w tej kwestii uprzejmie jak demony, ale postawię swoje buty, że wiedział o wyprawie na mnie tego gościa i jego kolegi. To jego styl. Pewnie chciał się przekonać, co zrobię.

— Nie on jedyny się panem interesuje — oświadczył Lawn. — Dostałem wiadomość, że Rosie Palm chce się z panem zobaczyć. To znaczy zakładam, że chodziło jej o pana. Użyła określenia „ten niewdzięczny sukinsyn”.