— Chyba jestem jej winien jakieś pieniądze… ale nie mam pojęcia ile.
— Mnie proszę nie pytać. — Lawn wygładził dłonią gips. — Zwykle z góry wyznacza cenę.
— Chodziło mi o znaleźne, czy jak to nazwać!
— Tak, wiem. Ale niestety, nie potrafię pomóc.
Przez chwilę Vimes przyglądał się, jak lekarz pracuje.
— Wie pan coś o pannie Battye? — zapytał.
— Tej szwaczce? Jest tu od niedawna.
— Naprawdę jest szwaczką?
— Dla większej precyzji nazwijmy ją krawcową — rzekł doktor Lawn. — Jak rozumiem, usłyszała, że w wielkim mieście jest dużo pracy dla szwaczek, i przeżyła jedno czy dwa zabawne nieporozumienia, zanim ktoś jej wytłumaczył, o co chodzi. Jedno z nich, w zeszłym tygodniu, wymagało potem ode mnie usunięcia szydełka z ucha pewnego mężczyzny. Teraz po prostu trzyma się razem z pozostałymi dziewczętami.
— Dlaczego? — zdziwił się Vimes.
— Bo zarabia fortunę. Dlatego. Nie przyszło panu do głowy, sierżancie, że czasami ludzie chodzą na przykład do salonu masażu, szukając prawdziwego masażu? W całym mieście mieszkają damy mające na drzwiach dyskretne tabliczki „Naprawa spodni na poczekaniu” czy coś w tym stylu, a niewielka, ale znacząca liczba mężczyzn popełnia ten sam błąd co Sandra. Wielu pracuje w mieście, a żony zostawiają w domu. I czasem, rozumie pan, mężczyznę ogarnia takie… pożądanie. Choćby żądza skarpetki bez dziur albo koszuli mającej więcej niż jeden guzik. Owe damy przekazują Sandrze klientów. Jak się zdaje, w tym mieście naprawdę trudno znaleźć dobrą krawcową. Nie lubią być mylone z… no, ze szwaczkami.
— Zastanawiałem się tylko, dlaczego włóczy się po ulicach po godzinie strażniczej z wielkim koszem narzędzi do szycia.
Lawn wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. No dobrze, skończyłem z tym dżentelmenem. Lepiej by było, gdyby przez jakiś czas poleżał nieruchomo. — Wskazał rząd butelek za plecami. — A jak długo chciałby pan, żeby leżał nieruchomo?
— Potrafi pan to zrobić?
— O tak. Nie jest to działanie praktykowane w Ankh-Morpork, ale że praktyka medyczna w Ankh-Morpork polegałaby na walnięciu go w głowę drewnianym młotkiem, i tak na tym wygra.
— Nie, chodziło mi o to, że lekarze nie powinni robić ludziom krzywdy, prawda?
— Jedynie w wyniku normalnej niekompetencji. Ale nie przeszkadza mi posłanie go na kolejne dwadzieścia minut do krainy snów. Oczywiście jeśli chce pan przyłożyć mu młotkiem, nie mogę pana powstrzymać. Ostatni gość Swinga, jakiego tu opatrywałem, miał kilka palców sterczących w całkiem niewłaściwych kierunkach. Więc jeśli ma pan chęć dołożyć mu parę razy na szczęście, mogę wskazać kilka czułych punktów…
— Nie, dziękuję. Zawlokę go tylko z powrotem i zostawię.
— To wszystko?
— Nie. Potem… podpiszę mu się na tym gipsie. Wielkimi literami, które się nie zetrą. Niech zobaczy moje nazwisko, jak tylko się obudzi.
— To właśnie nazywam czułym punktem — stwierdził Lawn. — Jest pan ciekawym człowiekiem, sierżancie. Tworzy pan sobie wrogów jak prawdziwy fachowiec.
— Nigdy nie interesowałem się krawiectwem — powiedział Vimes, zarzucając sobie rannego na ramię. — Ale co może nosić krawcowa w koszu z przyborami? Jak pan sądzi?
— Och, nie wiem. Igły, nici, nożyczki, wełnę… i takie podobne.
— Czyli raczej nic bardzo ciężkiego?
— Chyba nie. Czemu pan pyta?
— Bez powodu. — Vimes zanotował wszystko w pamięci. — Coś mi wpadło do głowy. Ale teraz odniosę naszego przyjaciela, póki mogę jeszcze ukryć się we mgle.
— Świetnie. Kiedy pan wróci, zrobię śniadanie. Mam wątróbkę. Cielęcą.
Bestia pamięta. Tym razem Vimes spał mocno.
Zawsze łatwiej mu się spało w dzień. Dwadzieścia pięć lat nocnej służby wyryło nocne bruzdy w jego mózgu. Ciemność była jakoś łatwiejsza. Umiał stać nieruchomo — talent dostępny tylko nielicznym — i wiedział, jak się wtapiać w cienie. Jak pełnić straż i widzieć, nie będąc widzianym.
Pamiętał Złapkatiusza Swinga. Wiele z tego stało się historią. Rewolta wydarzyłaby się ze Swingiem albo bez niego, ale był on, jak się okazało, czubkiem wrzodu.
Wykształcił się w Gildii Skrytobójców i nigdy nie powinno się go przyjmować do straży. Jak na gliniarza miał za dużo rozumu. A w każdym razie za dużo niewłaściwej odmiany rozumu. Ale swoimi teoriami zrobił na Winderze wrażenie, więc wzięli go na sierżanta, a potem natychmiast awansowali na kapitana. Vimes nie miał pojęcia dlaczego, lecz prawdopodobnie inni funkcjonariusze czuli się urażeni, widząc tak znakomitego dżentelmena polerującego krawężniki razem z tępakami. Poza tym miał słabe płuca czy coś w tym rodzaju.
Vimes nie był przeciwnikiem intelektu. Każdy, kto miał dość rozumu, by obsłużyć klamkę, mógł za dawnych dni być prawdziwym postrachem ulic, ale żeby dojść powyżej sierżanta, człowiek potrzebował worka chytrości, przebiegłości i ulicznego sprytu, które w marnym oświetleniu mogły ujść za „inteligencję”.
Swing jednak zaczął od złej strony. Nie rozglądał się, nie obserwował i nie uczył, by w końcu powiedzieć: „Tacy są ludzie. Jak sobie z tym radzić?”. Nie. On usiadł i pomyślał: „Tacy powinni być ludzie. Jak ich zmienić?”. Co jest myślą całkiem dobrą dla kapłana, ale nie dla policjanta, ponieważ cierpliwy, pedantyczny system działania Swinga postawił całą policyjną robotę na głowie.
Na początek pojawiło się Prawo o Broni. Broni użyto w tak wielu przestępstwach, że — jak rozumował Swing — zmniejszenie ilości broni musi zmniejszyć skalę przestępczości.
Vimes zastanawiał się, czy Swing, kiedy coś takiego mu się przyśniło, usiadł w środku nocy na łóżku i sam się wyściskał. Skonfiskować całą broń, a zmniejszy się przestępczość… To miało sens. I pewnie by się nawet udało, gdyby tylko w mieście pracowało więcej gliniarzy — powiedzmy, że trzech na każdego obywatela.
Zadziwiające, ale naprawdę zdano sporo broni. Błąd jednak w tym rozumowaniu, który jakoś całkiem Swingowi umknął, był taki: przestępcy nie przestrzegają prawa. To właściwie zasadnicza kwalifikacja w tym fachu. Nie są też szczególnie zainteresowani, by ulice były bezpieczniejsze dla kogokolwiek prócz nich samych. Nie mogli więc uwierzyć w swoje szczęście. To jakby codziennie wypadało Strzeżenie Wiedźm.
Niektórzy obywatele wyznawali nierozsądny pogląd, że coś tu mocno nie pasuje, jeśli tylko niedobrzy ludzie mają broń. I ci obywatele licznie trafiali do aresztu. Przeciętny glina, który o jeden raz za wiele oberwał kopniaka w worek, przejawia zrozumiałą tendencję do zatrzymywania osób, które nie dźgną go nożem — zwłaszcza jeśli przy tym trochę zadzierają nosa i noszą ubrania, na jakie ów glina nie może sobie pozwolić. Liczba aresztowań poszła ostro w górę, a Swing był z tego bardzo zadowolony.
Trzeba przyznać, że część z tych aresztowań dotyczyła noszenia broni po zmroku, ale całkiem sporo także czynnej napaści na funkcjonariusza straży przez rozgniewanego obywatela. Był to Atak na Urzędnika Miejskiego, zbrodnia haniebna i podła, a jako taka — o wiele ważniejsza od wszystkich kradzieży, które działy się bez przerwy.
Nie chodzi o to, że Ankh-Morpork było miastem bezprawia. Miało bardzo wiele praw. Po prostu nie dawało możliwości, by ich nie łamać. Swing jakoś nie przyswoił idei, że celem systemu jest wyłapywanie przestępców, po czym w jakiś zgrubny i prosty sposób przekształcanie ich w uczciwych obywateli. Zamiast tego system przerabiał uczciwych obywateli na przestępców. A straż, jeśli się chwilę zastanowić, w jeszcze jedną bandę.