Vimes spojrzał mu prosto w oczy. Dibbler musiał się jeszcze nauczyć tego czystego, niewinnego spojrzenia, jakie pojawiło się po trzydziestu latach handlu czysto organicznymi produktami spożywczymi.
I teraz patrzył ze zgrozą, jak klient nadgryza pasztecik.
Pasztecik zawierał w sobie wszystko, czego Vimes się spodziewał, i nic, co potrafiłby zidentyfikować.
— Mniam — rzekł.
I z niejakim skupieniem, wpatrując się w nieszczęsnego sprzedawcę, zjadł pasztecik do końca.
— Całkiem możliwe, że nikt inny nie robi takich pasztecików, panie Dibbler — oświadczył i oblizał palce na wypadek, gdyby później chciał może uścisnąć komuś dłoń.
— Zjadł pan całego?
— A to źle?
Ulga unosiła się nad Dibblerem jak dym nad świeżym drewnem.
— Co? Nie! Znakomicie! Doskonale! Może jeszcze jednego, na drugą nogę? Za pół ceny?
— Nie, nie. Jeden wystarczy aż nadto. — Vimes się cofnął.
— Nie zostawił pan ani kawałka? — upewnił się Dibbler.
— To chyba dobrze, nie?
— Oczywiście. Pewno. Jasna sprawa.
— Muszę już iść — oświadczył Vimes. — Z przyjemnością znowu pana spotkam, kiedy będę miał mniejszy apetyt.
Odszedł tak daleko, by zniknąć z pola widzenia, po czym kilka razy przypadkowo skręcił w sieci zaułków. Wreszcie stanął w cieniu bramy i wsunął palec do ust, by wydobyć kawałek pasztecika zaskakująco trudny do przeżucia, nawet według pasztecikowych standardów.
Zwykle, kiedy w Słynnych Dibblerowych Pasztecikach trafiało się coś nietypowo twardego czy chrupkiego, sztuczka polegała na tym, żeby albo przełknąć to w całości i mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie, albo wypluć z zamkniętymi oczami. Tym razem jednak Vimes sięgnął między dziąsło a policzek, po czym wydobył złożony kawałek papieru, poplamiony niezidentyfikowanymi sokami.
Rozwinął go. Wypisane ołówkiem litery — rozmazane, ale ciągle czytelne — głosiły: Ul. Morficzna, godz. 9 dziś wieczorem. Hasło: ryba miecz.
Ryba miecz? Każde hasło brzmiało „ryba miecz”! Kiedy tylko ktoś próbował wymyślić słowo, jakiego nikt inny nie odgadnie, zawsze wpadał na rybę miecz. Był to jeden z tych dziwacznych kaprysów ludzkiego umysłu.
Ale to przynajmniej wyjaśniało zdenerwowanie Dibblera. Spisek. Kolejny nieszczęsny spisek w mieście rojącym się od spisków. Czy w ogóle powinien coś wiedzieć o spiskach? Zresztą o tym akurat wiedział. Ulica Morficzna. Słynny Spisek z Morficznej. Ha.
Wcisnął zatłuszczony świstek do kieszeni i zawahał się.
Ktoś zachowywał się bardzo cicho. Nałożona na hałasy dalekiej ulicy tkwiła jakby mielizna dźwięku, wypełniona powolnym oddechem. Vimesowi włosy na karku zaczęły się jeżyć.
Ostrożnie wyjął z tylnej kieszeni pałkę.
Jakie miał możliwości? Był gliną, a ktoś się do niego podkradał. Jeśli nie był gliną, to źle robił (ponieważ Vimes był gliną). Jeśli także był gliną, to należał do oddziału Swinga, a to także źle (ponieważ Vimes był lepszym gliną niż oni, podobnie zresztą jak obiekty spływające rynsztokiem). A zatem szybkie zanurzenie tego kogoś w sadzawce ciemności nie miało żadnych widocznych wad.
Z drugiej strony złodzieje, skrytobójcy i ludzie Swinga niewątpliwie często podkradali się do innych i zapewne całkiem dobrze opanowali tę umiejętność. Tymczasem osoba, która śledziła Vimesa, trzymała się tak blisko muru, że niemal słychać było szuranie. To znaczy, że prawdopodobnie była kimś całkiem zwyczajnym, komu ciążyła jakaś myśl. Nie miał ochoty z błahych powodów dodawać do tego ciężaru kilku uncji ołowianych kulek (ponieważ nie był tego rodzaju gliną).
Zdecydował się na wejście do zaułka i powiedzenie:
— Tak?
Chłopiec popatrzył na niego. To musiał być chłopiec. Natura nie byłaby aż tak okrutna, by coś takiego zrobić dziewczynce. Żaden pojedynczy jego rys nie był bardziej niż znośnie brzydki, ale kombinacja stanowiła więcej niż tylko sumę części. Dochodził jeszcze zapach. Nie to, że jakoś paskudny, ale po prostu nie całkiem ludzki. Było w nim coś dzikiego.
— Ehm… — odezwał się. — Słuchaj no, szefie. Powiesz mi, gdzie idziesz, a ja przestanę za tobą łazić. Stoi? To wyjdzie tylko pensa, szefie; cena specjalna. Niektórzy płacą o wiele więcej, żebym za nimi nie łaził.
Vimes nadal patrzył. Stworzenie nosiło za wielką wieczorową marynarkę, błyszczącą od brudu i zielonkawą od wieku, oraz cylinder, na który musiał kiedyś nadepnąć koń. Ale fragmenty widoczne między nimi wydawały się niestety znajome.
— Och, nie… — jęknął. — Nie, nie, nie…
— Dobrze się czujesz, szefie?
— Nie, nie, nie… Na bogów, to musiało się zdarzyć, no tak…
— Mam iść i sprowadzić Mossy’ego, szefie?
Vimes oskarżycielsko wyciągnął palec.
— Jesteś Nobby Nobbs, tak?
Urwis się cofnął.
— Możliwe. A co? To jakaś zbrodnia?
Odwrócił się i rzucił do ucieczki, ale dłoń Vimesa opadła mu ciężko na ramię.
— Niektórzy tak sądzą. Jesteś Nobby Nobbs, syn Maisie Nobbs i Sconnera Nobbsa?
— Zapewne, zapewne! Ale nic nie zrobiłem, szefie!
Vimes schylił się i spojrzał w oczy wyglądające na świat spod maski brudu.
— A co powiesz na rwanie słomianek, sypanie dzwonków, ściąganie witek, świstanie kurków i wianie draki?
Nobby ze szczerym zdziwieniem zmarszczył brwi.
— Co to jest ściąganie witek? — zapytał.
Vimes rzucił mu podobne spojrzenie. Uliczna gwara mocno się zmieniła przez trzydzieści lat.
— To kradzież drobnostek… niewielkich przedmiotów. A nie?
— Nie, nie, szefie. To wychwianie fantów. — Nobby odprężył się. — Ale nieźle sobie radzisz jak na nowego. Co to jest olej aniołów?
Pamięć odsłoniła kartę.
— Łapówka — odparł Vimes.
— A ściemniak? — Nobby wyszczerzył zęby.
— Łatwe. Może być żebrak, a może przystojny mężczyzna.
— Dobra. Ale założę się, szefie, że byś nie umiał zapchlić szkapy.
I znowu z zakurzonych zakątków wysunęły się wspomnienia. To akurat trzymało się mocno.
— Coś takiego… I ty to wiesz? Przykre u kogoś tak młodego. To jest wtedy, kiedy sprzedajesz zajeżdżonego konia, ale chcesz, żeby trochę brykał przed kupującymi, więc bierzesz trochę świeżego, surowego, ostrego imbiru, podnosisz mu ogon i wciskasz ten imbir…
— Ożeż… — To Nobby’emu zaimponowało. — Wszyscy mówią, że szybko się uczysz, szefie. Szczera prawda. Jakbyś się tu urodził.
— Dlaczego za mną chodzisz, Nobby Nobbsie? — spytał Vimes. Urwis wyciągnął brudną dłoń. Pewne elementy języka ulicy nigdy się nie zmieniają.
Vimes rzucił mu sześciopensówkę. Błyszczała na dłoni Nobby’ego niczym brylant w uchu kominiarza.
— Jest wśród nich dama — oświadczył chłopak z uśmiechem. Dłoń pozostała wyciągnięta.
— To, co ci dałem przed chwilą, to było sześć pensów, do demona — warknął Vimes.
— Tak, ale muszę myśleć o…
Vimes chwycił Nobby’ego za klapy brudnej marynarki i uniósł w powietrze. Pewnym wstrząsem okazało się odkrycie, że chłopak prawie nic nie waży.
Uliczny urwis, pomyślał. Żyje na obrzeżu — jak na brzegu morza: kolczasty, lepki i lekko cuchnący gnijącymi wodorostami. Są ich tu setki, wyrywających z marginesów środki do życia, a o ile pamiętam, Nobby był jednym z najsprytniejszych. I tak godnych zaufania jak czekoladowy młotek. Ale to nie szkodzi. Są sposoby, jak sobie z takimi radzić.
— Ile by kosztowało, żebyś pracował dla mnie? — zapytał. — Przez cały czas?