— Bez mieczy?! — wybuchnął Colon. — A jeśli zza rogu wybiegnie wściekle wielki tłum, a ja będę nieuzbrojony?
Vimes zrobił dwa szybkie kroki i stanął z nim nos w nos.
— A jeśli będziesz miał miecz, to co zrobisz przeciwko wściekle wielkiemu tłumowi? Co powinni zobaczyć według ciebie? Bo ja chcę, żeby widzieli Grubego Colona, porządny chłopak, niezbyt bystry, znałem jego ojca, a ten obok to Waddy, pije w moim pubie… Jeśli zobaczą po prostu dwóch ludzi w mundurach i z mieczami, będziecie mieli kłopoty, a gdybyście dobyli tych mieczy, będziecie mieli prawdziwe kłopoty, a jeśli zupełnym przypadkiem, kapralu, dobędziecie dziś miecza i przeżyjecie, to pożałujecie, gdyż wtedy sobie z wami pogadam, jasne? I wtedy zrozumiecie, co znaczą kłopoty, bo wszystko, co się działo wcześniej, będzie się wydawało jakimś dniem na plaży! Zrozumiano?
Oczy Freda Colona wyszły z orbit. Tylko tak można to było określić.
— I niech mój łagodny, słodki głos wam nie sugeruje, że nie wydaję wam rozkazów — dodał Vimes i odwrócił się. — Vimes!
— Tak jest, sierżancie! — odpowiedział młody Sam.
— Mamy tu gdzieś piłę?
Wystąpił Ryjek.
— Mam skrzynkę z narzędziami, sierżancie.
— Gwoździe też?
— Tajest!
— Dobrze. Wyrwij drzwiczki z mojej szafki, wbij w nie dużo gwoździ na wylot, a potem połóż na podeście na piętrze, czubkami w górę. Ja wezmę piłę, bo idę do wychodka.
W ciszy, która zapadła, kapral Colon najwyraźniej uznał, że należy jakoś to skomentować. Odchrząknął.
— Jeśli ma pan kłopoty w takich sprawach, sierżancie — powiedział — pani Colon zna cudowne lekarstwo, które…
— To długo nie potrwa — przerwał mu Vimes.
W rzeczywistości potrwało cztery minuty.
— Załatwione — rzekł. Z szatni dobiegało stukanie młotka. — Pozwólcie ze mną, młodszy funkcjonariuszu. Pora na lekcję z techniki przesłuchań. Aha… i weźcie skrzynkę z narzędziami.
— Fredowi i Waddy’emu nie podoba się, że muszą stać na zewnątrz — poinformował Sam. — Pytają, co będzie, jeśli pojawi się banda Niewymownych.
— Nie muszą się martwić. Nasi przyjaciele z Kablowej nie należą do takich, co wchodzą od frontu.
Pchnął drzwi do aresztu. Więzień wstał i chwycił pręty kraty.
— No dobra. Przyszli po mnie, więc już mnie wypuśćcie — powiedział. — Pospieszcie się, to powiem o was dobre słowo.
— Nikt po ciebie nie przyszedł, mój drogi — oświadczył Vimes. Zamknął za sobą główne drzwi, a potem otworzył celę. — Pewnie mają dużo roboty — dodał. — Wybuchły jakieś zamieszki na Siostrach Dolly. Kilku zabitych. Może trochę potrwać, zanim ktoś tu po ciebie przyjdzie.
Więzień spojrzał z ukosa na skrzynkę narzędzi w ręku młodszego funkcjonariusza. Trwało to mgnienie oka, ale Vimes zauważył moment niepewności.
— Już łapię — oznajmił więzień. — Dobry glina i zły glina, tak?
— Jeśli chcesz. Ale brakuje nam trochę ludzi. Więc jeśli poczęstuję cię papierosem, będziesz uprzejmy sam siebie kopnąć w zęby?
— To taka gra, prawda? Wiecie przecież, że jestem z Sekcji Specjalnej. A ty jesteś nowy w mieście i chcesz na nas zrobić wrażenie. No więc ci się udało. Dużo śmiechu, haha. Zresztą ja tylko stałem na czujce.
— Owszem, ale to przecież nie tak działa — odparł Vimes. — Teraz, kiedy cię mamy, możemy zdecydować, czemu jesteś winny. Wiesz, jak się to załatwia. Masz ochotę na piwo imbirowe?
Twarz więźnia znieruchomiała.
— Bo widzisz… — rzucił Vimes. — Po dzisiejszych rozruchach ostrzegli nas, że mamy się liczyć z atakami rewolucjonistów na posterunki straży. Otóż osobiście raczej się ich nie spodziewam. Spodziewam się za to, że przyjdzie sporo zwykłych ludzi, rozumiesz, bo przecież słyszeli, co się działo. Ale… i jeśli chcesz, możesz mnie nazywać panem Podejrzliwym… mam przeczucie, że wydarzy się coś o wiele gorszego. Rozumiesz, najwyraźniej mamy bardzo uważać na przestrzeganie przepisów o godzinie strażniczej. To znaczy, jak sądzę, że kiedy ludzie przyjdą się poskarżyć, że żołnierze zaatakowali bezbronnych obywateli, co moim zdaniem należy uznać za napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia, powinniśmy ich aresztować. Uważam, że to dość…
Na górze wybuchło zamieszanie. Vimes gestem polecił młodemu Samowi pójść sprawdzić.
— Teraz, kiedy mój naiwny asystent wyszedł — dodał cicho — powiem jeszcze, że jeśli któryś z moich ludzi dzisiaj w nocy ucierpi, dopilnuję, żebyś do końca życia wył na widok butelki.
— Nic wam nie zrobiłem! Nawet mnie nie znasz!
— No i co z tego? Jak powiedziałem, załatwimy to w waszym stylu.
Sam wrócił pospiesznie.
— Ktoś wpadł do wychodka! — oznajmił. — Wspinał się na dach, który był podpiłowany i się załamał!
— To pewnie jeden z tych elementów rewolucyjnych — stwierdził Vimes, obserwując twarz więźnia. — Ostrzegali nas przed nimi.
— Mówi, że jest z Kablowej, sierżancie!
— Też bym mówił coś takiego, gdybym był elementem rewolucyjnym. No dobra, pójdziemy go sobie obejrzeć.
Na górze drzwi frontowe wciąż były otwarte. Na zewnątrz stało kilku ludzi, ledwie widocznych w kręgu światła lampy. Wewnątrz był za to sierżant Stuk, bardzo niezadowolony.
— Kto powiedział, że mamy tak wszystko otwierać? — pytał. — Na ulicach sytuacja wygląda paskudnie! Bardzo niebezpiecznie…
— Ja powiedziałem, że będzie otwarte — przerwał mu Vimes, wchodząc do środka. — To jakiś problem, sierżancie?
— No więc… sierżancie, po drodze słyszałem, że na Przyćmionej rzucają kamieniami w posterunek. — Stuk oklapł nieco. — Na ulicach są ludzie. Tłumy! Nie chcę nawet myśleć, co się dzieje poza centrum.
— I co?
— Jesteśmy policjantami! Powinniśmy się przygotować!
— Jak? Zaryglować drzwi i słuchać, jak kamienie stukają o dach? — zapytał Vimes. — A może wyjść stąd i wszystkich aresztować? Są ochotnicy? Nie? Coś wam powiem, sierżancie. Jeśli macie chęć na policyjną robotę, idźcie aresztować tego człowieka w wychodku. Pod zarzutem włamania…
Na górze rozległ się wrzask.
Vimes uniósł głowę.
— I tak sobie myślę, że jeśli pójdziecie na podest przy strychu, znajdziecie człowieka, który zeskoczył przez świetlik prosto na przypadkiem tam zapomniane nabijane gwoździami drzwiczki — dodał. Przyjrzał się zdumionej minie Stuka. — To chłopcy z Kablowej, sierżancie. Pomyśleli, że wejdą przez dach i wystraszą tępych mundurowych. Wsadźcie ich obu do cel.
— Aresztuje pan Niewymownych?
— Bez munduru. Bez odznaki. Uzbrojeni. Może zadbamy tu jednak o prawo, co? — rzucił Vimes. — Ryjek, gdzie to kakao?
— Pakujemy się w kłopoty! — krzyknął Stuk.
Vimes kazał mu czekać, aż zapali cygaro.
— I tak jesteśmy w kłopotach, Winsborough — powiedział, gasząc zapałkę. — Możemy tylko wybierać, które nam bardziej pasują. Dzięki, Ryjek.
Wziął od dozorcy kubek i skinął na Sama.
— Przejdźmy się na ulicę — zaproponował.
W pokoju zapadła nagła cisza. Zakłócały ją tylko bolesne jęki z góry i wrzaski z wychodka.
— Czemu tak stoicie dookoła, panowie? — zapytał. — Chcecie podzwonić swoimi dzwonkami? Ktoś ma ochotę krzyknąć, że wszystko jest w porządku?
I z tymi słowami, wiszącymi w powietrzu niczym wielki różowy obłok, Vimes wyszedł.
Ludzie kręcili się niedaleko — niewielkie grupki, trzy — lub czteroosobowe. Rozmawiali między sobą, od czasu do czasu oglądali się na posterunek.