Vimes usiadł na stopniach i wypił łyk kakao.
Równie dobrze mógłby spuścić spodnie. Grupki rozproszyły się, połączyły i zmieniły w publiczność. Jeszcze żaden człowiek pijący napój bezalkoholowy nie był ośrodkiem tak skupionej uwagi.
Miał rację. Zamknięte drzwi zachęcają do brawury. Człowiek pijący z kubka pod latarnią, najwyraźniej rozkoszujący się nocnym chłodem, to zachęta do przerwy.
— Wie pan, łamiemy godzinę strażniczą — oznajmił młody człowiek, błyskawicznie wysuwając się naprzód, a potem cofając z powrotem.
— Czy tak wolno? — spytał Vimes.
— To nas pan zaaresztuje?
— Nie ja — odparł z uśmiechem Vimes. — Mam teraz przerwę.
— Ach, tak… — Młody człowiek wskazał Colona i Waddy’ego. — Oni też?
— Teraz już tak. Kakao czeka, chłopcy. Ruszajcie. Ale nie musicie tak biegać, dla wszystkich wystarczy. I wracajcie tutaj, kiedy już dostaniecie swoje…
Kiedy ucichł szybki tupot butów, Vimes odwrócił się i uśmiechnął znowu.
— No a kiedy kończy pan przerwę? — zapytał młody człowiek.
Vimes przyjrzał mu się ze specjalną uwagą. Postawa go zdradzała. Był gotów walczyć, chociaż nie był typem wojownika. Gdyby znajdowali się w barze, barman zbierałby już z półek co droższe butelki, ponieważ amatorzy mają skłonność do rozbijania szkła. A tak… teraz zrozumiał, dlaczego przyszło mu do głowy porównanie z barem: z kieszeni młodego człowieka sterczała butelka. Wypił coś na odwagę.
— Och, myślę, że koło czwartku. — Vimes wciąż zerkał na butelkę.
Gdzieś w rosnącym tłumie rozległy się śmiechy.
— Czemu czwartku? — zdziwił się pijany.
— Bo w czwartek mam wolne.
Znowu śmiechy — tym razem więcej. Niewiele trzeba, by je wywołać, kiedy rośnie napięcie.
— Żądam, żebyście mnie aresztowali! — wykrzyknął pijany. — No już, próbujcie!
— Nie jesteś dość pijany — uznał Vimes. — Na twoim miejscu wróciłbym do domu i się przespał.
Palce pijaka zacisnęły się na szyjce butelki.
No to się zaczyna, pomyślał Vimes. Na oko sądząc, ma jedną szansę na pięć.
Na szczęście tłum nie był jeszcze zbyt liczny. W takich chwilach lepiej, żeby ludzie nie napierali z tyłu i nie dopytywali się, co się dzieje. A zapalone latarnie posterunku dobrze oświetlały zapaleńca.
— Przyjacielu, posłuchaj mojej rady i nawet o tym nie myśl — powiedział Vimes.
Znów wypił łyk kakao. Było już tylko letnie, ale razem z cygarem oznaczało, że ma zajęte obie ręce. To ważne. Nie trzyma broni. Nikt potem nie będzie mógł powiedzieć, że trzymał broń.
— Nie jestem waszym przyjacielem! — warknął młody człowiek i rozbił butelkę o mur przy schodach.
Szkło zadźwięczało na kamieniach. Vimes obserwował, jak wyraz twarzy tego człowieka zmienia się od napędzanej alkoholem wściekłości w ostre cierpienie… Patrzył, jak otwierają się usta…
Młody człowiek się zachwiał. Krew pociekła mu spomiędzy palców, a spomiędzy zębów wyrwał się niski, zwierzęcy odgłos.
Tak wyglądała scena w świetle: Vimes siedzi na stopniu, z zajętymi rękami, a kilka kroków od niego krwawiący młody człowiek. Żadnej walki, nikt nikogo nie dotknął… Wiedział, jak działa plotka, i chciał, by ten obraz utrwalił się w pamięci gapiów. Na końcu cygara był nawet słupek popiołu.
Po kilku sekundach wstał z bardzo zatroskaną miną.
— Niech ktoś mi pomoże, co?! — zawołał.
Zrzucił pancerz i ściągnął kolczugę. Złapał rękaw koszuli i urwał długi pas materiału.
Kilku innych, rozkazującym tonem wyrwanych z otępienia, przytrzymało zakrwawionego młodego człowieka. Jeden z nich sięgnął do zranionej dłoni.
— Zostaw — rzucił Vimes, zawiązując pas tkaniny na bezwładnym przegubie. — Ma całą rękę w tłuczonym szkle. Ułóżcie go jak najdelikatniej, ale niczego nie dotykajcie, dopóki nie założę mu opaski uciskowej. Sam, biegnij do stajni i przynieś dla tego chłopca derkę Marilyn. Ktoś tu zna doktora Lawna?
Jeden z oszołomionych gapiów przyznał, że zna, więc został po niego wysłany.
Vimes czuł na sobie spojrzenia tłumu. Zza drzwi wyglądali także strażnicy.
— Widziałem kiedyś coś takiego — powiedział głośno. A w myśli dodał „za dziesięć lat”. — Pobili się w barze. Jeden złapał butelkę, nie umiał jej rozbić i skończył z odłamkami szkła w ręku, a drugi wtedy schylił się i ścisnął… — Tłum satysfakcjonująco stęknął. — Ktoś zna tego dzieciaka? — zapytał. — No przecież ktoś musi…
Jakiś człowiek z tłumu przyznał, że to może być Joss Gappy, uczeń szewski z warsztatu przy Nowej Szewskiej.
— No to miejmy nadzieję, że uda się uratować mu rękę — powiedział Vimes. — Przydałaby mi się nowa para butów.
To wcale nie było śmieszne, ale wzbudziło kolejny z tych śmiechów, jakie wybuchają z czystego wystraszonego zdenerwowania. A potem tłum się rozstąpił, żeby przepuścić Lawna.
— Aha — powiedział lekarz, klękając przy Gappym. — Wie pan, naprawdę nie rozumiem, po co mi łóżko. Początkujący mistrz butelki?
— Tak.
— Wygląda na to, że zrobiliście, co trzeba. Potrzebuję stołu i światła. Czy pańscy ludzie mogą go przenieść na posterunek?
Vimes miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale trudno, jakoś trzeba sobie poradzić…
Wskazał palcem kilku przypadkowych ludzi.
— Ty, ty, ty i ty, i pani też — rzekł. — Pomóżcie Fredowi i Waddy’emu zabrać tego chłopaka do środka, dobrze? Zostańcie z nim, a my zostawimy drzwi otwarte, zgoda? Wy wszyscy tutaj będziecie wiedzieli, co się dzieje. Nie mamy żadnych tajemnic. Wszyscy zrozumieli?
— No tak, ale pan jest gliną… — odezwał się ktoś.
Vimes skoczył do przodu i za koszulę wyciągnął z grupy młodego człowieka.
— Tak, jestem gliną — przyznał. — A widzisz tego dzieciaka, o tam? On też jest gliną. Nazywa się Sam Vimes. Mieszka ze swoją mamą na Kogudziobnej. A ten to Fred Colon, właśnie się ożenił, wynajmuje mieszkanie przy Starej Szewskiej. Eksponat C to Waddy, wszyscy tu znają Waddy’ego. Billy Wiglet, o tamten, urodził się na tej ulicy. Czy spytałem cię o nazwisko?
— N-nie — wymamrotał pytany.
— A wiesz dlaczego? Bo nie obchodzi mnie, kim jesteś. — Vimes puścił chłopaka i rozejrzał się. — Słuchajcie mnie wszyscy. Nazywam się John Keel! Nikt nie zostanie zabrany na ten posterunek, jeśli nie będę wiedział, z jakiego powodu! Wszyscy jesteście świadkami! Ci z was, których wskazałem, wejdziecie do środka, by się przekonać, że gramy uczciwie. Czy pozostali chcą tu czekać, żeby sprawdzić, co się stanie z Gappym? Doskonale, przyślę Ryjka, żeby przyniósł wam kakao. Albo możecie wracać do domów. Noc jest chłodna i powinniście leżeć w łóżkach. Ja na pewno chciałbym już spać w swoim. I tak, wiemy o Siostrach Dolly i wcale się nam to nie podoba, tak samo jak wam. I słyszeliśmy o Przyćmionej, i to też się nam nie podoba. To wszystko, co mam dziś do powiedzenia. A teraz… jeśli ktoś jeszcze chciałby dołożyć strażnikowi, może teraz wystąpić. Nie mam na sobie munduru. Załatwimy to od razu, tutaj, uczciwie, przy wszystkich. Są chętni?
Coś musnęło jego ramię i stuknęło o stopnie posterunku. Potem na dachu domu po drugiej stronie ulicy zgrzytnęły zsuwające się dachówki i jakiś człowiek runął z góry w krąg światła. Ludzie w tłumie syknęli, jeden czy dwóch krzyknęło głośno.
— Wygląda na to, że znalazł pan sobie ochotnika — zauważył ktoś.