Znów zabrzmiały te straszne, nerwowe chichoty.
Ludzie odsunęli się, by przepuścić Vimesa do nowo przybyłego.
Ten człowiek nie żył. Jeśli nawet nie był trupem, kiedy spadał z dachu, to stał się nim po uderzeniu o ziemię, ponieważ żadna szyja nie może normalnie tak wyglądać. Razem z nim spadła kusza.
Vimes przypomniał sobie podmuch przy ramieniu i wrócił do wejścia na posterunek. Nie musiał długo szukać bełtu, który połamał się na kilka kawałków.
— Ktoś zna tego człowieka?
Reakcja tłumu — nawet tych jego członków, którzy nie zdołali dobrze się przyjrzeć martwemu strzelcowi — sugerowała całkowitą ignorancję.
Vimes przeszukał kieszenie zabitego. Wszystkie były puste, co stanowiło wystarczający dowód tożsamości.
— Wygląda na to, że czeka nas długa noc — stwierdził i dał znak Colonowi, żeby to ciało także wniósł do środka. — Muszę wracać do pracy, panie i panowie. Jeśli ktoś ma ochotę zostać, a prawdę mówiąc, byłbym wdzięczny, gdybyście zostali, przyślę tu paru chłopców, żeby rozpalili ognisko. Bardzo dziękuję za cierpliwość.
Podniósł z ziemi swoją kolczugę i pancerz, po czym wszedł do budynku.
— Co robią? — zapytał Sama, nie oglądając się za siebie.
— Niektórzy odchodzą, ale większość stoi i czeka, sierżancie — odparł Sam. — Sierżancie, jeden z nich do pana strzelił!
— Naprawdę? A kto powiedział, że ten na dachu był jednym z nich? To droga kusza. Na dodatek nie miał niczego w kieszeniach. Nic. Nawet brudnej chusteczki.
— Bardzo dziwne, sierżancie — przyznał lojalnie Sam.
— Zwłaszcza że spodziewałem się małej karteczki z napisem w rodzaju „Zapewniam, że jestem członkiem kadry rewolucjonistów, możecie mi wierzyć”. — Vimes uważnie przyglądał się zwłokom.
— Tak, to by potwierdziło, że jest rewolucjonistą. Na pewno — zgodził się Sam.
Vimes westchnął i przez chwilę wpatrywał się w mur.
— Ktoś zauważył coś ciekawego w tej kuszy? — zapytał wreszcie.
— To nowy bolsover A7 — stwierdził Fred Colon. — Niezła kusza, sierżancie. Chociaż nie jest bronią skrytobójców.
— Rzeczywiście. — Vimes przekręcił głowę trupa tak, żeby zobaczyli czubek małej metalowej strzałki za jego uchem. — Ale to już tak. Fred, znasz tu wszystkich. Gdzie o tej porze mogę dostać piwo imbirowe?
— Piwo imbirowe, sierżancie?
— Tak, Fred.
— Ale po co… — zaczął Colon.
— Nie pytaj, Fred. Zdobądź mi sześć butelek, dobrze?
Vimes wrócił do biurka, na którym — otoczony zafascynowaną publicznością — doktor Lawn pracował nad rannym Gappym. — Jak idzie? — zapytał Vimes, przeciskając się do przodu.
— Wolniej, niżby poszło, gdyby ludzie nie zasłaniali mi światła. — Lawn ostrożnie przesunął pincetę nad kubek stojący przy dłoni Gappy’ego i wrzucił tam zakrwawiony odprysk szkła. — W piątkowe noce widywałem gorsze rzeczy. Nie straci czucia w palcach, jeśli o to panu chodzi. Tyle że przez jakiś czas nie będzie robił butów. No, gotowe.
Patrzący zamruczeli z aprobatą. Vimes zmierzył wzrokiem gapiów i strażników. Tu i tam toczyły się stłumione rozmowy; ponad ogólnym gwarem usłyszał takie frazy jak „nieprzyjemna sprawa” czy „mówią, że…”.
Całkiem dobrze rozegrał swoje karty. Większość chłopaków mieszkała o ulicę czy dwie stąd. Co innego atakować bezimiennego drania w mundurze, a co innego rzucać kamieniami w starego Freda Colona, starego Waddy’ego czy starego Billy’ego Wigleta, których człowiek znał, odkąd miał dwa lata, i z którymi grywał po rynsztokach w wyścigi zdechłych szczurów.
Lawn odłożył pincetę i rozmasował palcami grzbiet nosa.
— To tyle — oznajmił ze zmęczeniem. — Parę szwów i będzie po wszystkim.
— Chciałbym, żeby obejrzał pan też paru innych — rzekł Vimes.
— A wie pan, jakoś mnie to nie zaskakuje.
— Jeden ma podziurawione stopy, jeden wpadł przez dach wychodka i skręcił sobie nogę, a jeden jest martwy.
— Nie sądzę, żebym mógł jakoś pomóc temu ostatniemu. A skąd pan wie, że jest martwy? I zdaję sobie sprawę, że mogę żałować tego pytania.
— Ma złamany kark po upadku z dachu, a myślę, że spadł z dachu, bo miał w mózgu stalowy bełt z kuszy.
— Aha. Rzeczywiście, brzmi to jak objawy zgonu, jeśli chce pan poznać moją opinię medyczną. Pan to zrobił?
— Nie!
— Cóż, jest pan człowiekiem zapracowanym, sierżancie. Nie może pan być wszędzie.
Lekarz uśmiechnął się szeroko, widząc, jak Vimes czerwienieje. Podszedł do ciała.
— Tak, faktycznie życie jest tu wyraźnie nieobecne — stwierdził. — I…?
— Chcę, żeby pan to napisał, jeśli można. Na papierze. Z oficjalnie brzmiącymi słowami, takimi jak „kontuzja” czy „przemieszczenia”. Chcę, żeby pan to napisał i jeszcze dodał, o której godzinie pan odkrył, że on nie żyje. Później, jeśli to panu nie przeszkadza, dwóch chłopców weźmie pana na dół, żeby obejrzał pan pozostałych, a kiedy pan ich już opatrzy, za co dziękuję, zechce pan podpisać inny dokument, mówiący, że pan to zrobił i że ja pana wezwałem. Wszystko w dwóch kopiach poproszę.
— Dobrze. Ośmielę się zapytać: po co?
— Nie chcę, żeby potem ktoś mnie o to oskarżał.
— Ale czemu ktoś miałby pana oskarżać? Powiedział pan przecież, że ten tutaj spadł z dachu.
— To są podejrzliwe czasy, doktorze. Aha, jest już Fred. Udało ci się?
Kapral Colon wniósł skrzynkę. Stęknął i postawił ją na podłodze.
— Pani Arbiter nie lubi, kiedy ktoś się do niej dobija w środku nocy — oświadczył. — Musiałem dać jej dolara!
Vimes nie ośmielił się spojrzeć na twarz Lawna.
— Naprawdę? — zapytał możliwie niewinnym tonem. — I dostałeś to piwo?
— Sześć flaszek jej najlepszego towaru — potwierdził Colon. — Przy okazji, zapłaciłem trzy pensy kaucji za butelki. I… ehm… — Przestąpił z nogi na nogę. — Ehm… Słyszałem, że podłożyli ogień pod posterunek na Siostrach Dolly, sierżancie. Na Nastroszonym Wzgórzu też to fatalnie wygląda. I w posterunku na Flaku wybili wszystkie okna, a przy Najmniejszej Bramie paru chłopaków wyszło, żeby powstrzymać dzieciaki od rzucania kamieniami, i jeden z nich wyciągnął miecz, sierżancie…
— I…?
— Chyba przeżyje, sierżancie.
Doktor Lawn rozejrzał się po sali, gdzie wciąż dyskutowali ludzie. Ryjek krążył z tacą kubków kakao. Na ulicy kilku strażników stało wraz z resztą tłumu wokół zaimprowizowanego ogniska.
— Muszę przyznać, że mi pan zaimponował — rzekł. — Wygląda na to, że jesteście jedynym posterunkiem straży, który dzisiejszej nocy nie jest oblegany. Nie chcę wiedzieć, jak pan tego dokonał.
— Szczęście miało w tym swój udział — odparł Vimes. — I mam w areszcie trzech ludzi, którzy nie nosili przy sobie żadnego dowodu tożsamości, oraz tego anonimowego skrytobójcę, który został skrytobójczo zamordowany.
— Niezła zagadka — przyznał Lawn. — Na szczęście ja mam do czynienia tylko z prostymi tajemnicami, na przykład co oznacza jakaś wysypka.
— Zamierzam rozwiązać swoje raczej szybko — zapewnił Vimes.
Skrytobójca przesuwał się cicho z dachu na dach, aż znalazł się daleko od zamieszania wokół posterunku.
Jego ruchy można by opisać jako kocie, tyle że nie zatrzymywał się co chwilę, by spryskać teren uryną.
W końcu dotarł do jednej z wielu kryjówek górnego świata — kilka kominowych gąszczy tworzyło tu osłoniętą przestrzeń, całkiem niewidoczną z dołu i z większości okolicznych dachów. Jednak nie wszedł tam od razu — przez jakiś czas krążył dookoła, przechodząc w całkowitej ciszy od jednego punktu obserwacyjnego do następnego.