Przypadkowego obserwatora, który znałby sposoby działania Gildii Skrytobójców w Ankh-Morpork, zaskoczyłoby, jak bardzo niewidzialny jest ten adept. Kiedy się poruszał, widać było ruch, kiedy stawał, znikał zupełnie. Obserwator podejrzewałby użycie magii i w pewnym sensie miałby rację. Dziewięćdziesiąt procent każdej magii polega zwyczajnie na tym, że ktoś zna dodatkowe fakty.
Tajemnicza postać uznała chyba, że wszystko jest w porządku, i wskoczyła do zamkniętej przestrzeni. Wyjęła torbę z jej miejsca spoczynku między dwoma kominami. Ciche szelesty i trochę cięższy oddech sugerowały zmianę ubrania.
Po minucie czy dwóch skrytobójca wyłonił się i teraz był już jakoś widzialny. Trudny do zauważenia, owszem — jeden cień pośród wielu innych — ale jednak był tam w sposób, w jaki nie było go poprzednio, gdy zdawał się tak samo widoczny jak wiatr.
Zeskoczył lekko na dach przybudówki, a stąd na ziemię, gdzie wtopił się w cień. Nastąpiła kolejna transformacja.
Ta dokonała się łatwo. Groźna mała kusza została rozłożona i wsunięta w kieszenie aksamitnego futerału zabezpieczającego przed brzęczeniem. Miękkie skórzane obuwie zastąpiły cięższe buty, ukryte do tej chwili w mroku. Skrytobójca zsunął czarny kaptur.
Przeszedł swobodnie za róg i tam zaczekał kilka minut.
Nadjechała kareta. Szybko, bo płomienie falowały za jej pochodniami. Zwolniła na moment; drzwiczki otworzyły się i zamknęły.
Skrytobójca usiadł wygodnie na ławeczce. Kareta znów przyspieszyła.
Wewnątrz paliła się bardzo słaba lampa. Jej blask ukazywał siedzącą swobodnie naprzeciw kobiecą postać. Gdy kareta mijała uliczną lampę, pojawiała się sugestia liliowego jedwabiu.
— Przeoczyłeś kawałek. — Kobieta wyjęła liliową chusteczkę i przysunęła ją do twarzy skrytobójcy. — Pośliń.
Posłuchał z ociąganiem. Wytarła mu policzek, a potem przysunęła chusteczkę do światła.
— Ciemnozielony — stwierdziła. — Bardzo dziwne. Jak rozumiem, Havelock, dostałeś zero punktów na egzaminie ze skradania się.
— Mogę spytać, jak to odkryłaś, madame?
— Och, słyszy się to i owo — odparła lekceważąco. — Wystarczy, że zabrzęczy się pieniędzmi przy czyimś uchu.
— No cóż, to prawda — przyznał skrytobójca.
— Dlaczego tak się stało?
— Egzaminator uznał, że użyłem podstępu, madame.
— A użyłeś?
— Oczywiście. Sądziłem, że właśnie o to chodzi.
— Mówił też, że nigdy nie uczęszczałeś na jego lekcje.
— Ależ uczęszczałem. Bardzo skrupulatnie.
— Twierdzi, że nigdy cię nie widział.
Havelock się uśmiechnął.
— Chcesz przez to powiedzieć, madame…?
Wybuchnęła śmiechem.
— Napijesz się szampana?
Zabrzmiał chrzęst butelki przesuwającej się w wiaderku z lodem.
— Dziękuję, madame, ale nie.
— Jak sobie życzysz. Ja tak. A teraz… melduj.
— Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłem. Myślałem, że to zbir. I jest zbirem. Widać, jak mięśnie za niego myślą. Tylko że on w każdej kolejnej chwili uchyla ich decyzje. Myślę, że widziałem dzieło geniusza. Ale…
— Co?
— On jest zaledwie sierżantem, madame.
— Nie lekceważ go z tego powodu. Dla odpowiedniego człowieka to bardzo wygodna ranga. Optymalne zrównoważenie władzy i odpowiedzialności. Podobno umie rozpoznawać ulicę przez podeszwy butów, które w tym właśnie celu nosi bardzo cienkie.
— Hm… To prawda, że istnieje wiele różnych nawierzchni, ale…
— Zawsze jesteś taki poważny w tych sprawach, Havelock. Całkiem niepodobny do swego zmarłego ojca. Myśl… mitologicznie. On umie rozpoznać ulicę. Słyszy jej głos, mierzy jej temperaturę, czyta jej myśli, ulica przemawia do niego przez podeszwy butów. Policjanci są tak samo przesądni jak zwykli ludzie. Wszystkie inne posterunki były dziś w nocy zaatakowane. Pewnie, ci od Swinga prowokowali ludzi do tego, jednak najwięcej szkód wyrządziła głupota i złośliwość. Ale nie na Kopalni Melasy. Nie. Keel otworzył drzwi i wpuścił ulicę do środka. Chciałabym wiedzieć o nim coś więcej. Mówiono mi, że w Pseudopolis uważany był za powolnego, rozważnego, rozsądnego. Wydaje się, że tutaj rozkwitł.
— Inhumowałem człowieka, który usiłował przyciąć jego pączek.
— Doprawdy? To nie wygląda na Swinga. Ile ci jestem winna?
Havelock wzruszył ramionami.
— Niech będzie dolar — rzekł.
— To bardzo tanio.
— Nie był więcej wart. Ale powinienem cię ostrzec, pani. Już wkrótce zechcesz może, bym załatwił sprawę Keela.
— Z pewnością ktoś taki jak on nie stanie po stronie Windera i Swinga.
— On sam w sobie jest stroną. Stanowi komplikację. Możesz uznać, pani, że lepiej będzie, by… zaprzestał komplikowania.
Turkot karety podkreślał tylko ciszę, jaką wywołała ta uwaga. Powóz jechał teraz przez bardziej zamożną część miasta, gdzie było więcej świateł, a godzina strażnicza — przeznaczona dla ludzi biedniejszych — mniej ściśle przestrzegana. Madame gładziła kota, który leżał jej na kolanach.
— Nie. Przyda się do czegoś — stwierdziła. — Wszyscy opowiadają mi o Keelu. W świecie, w którym każdy porusza się po łukach, on sunie w linii prostej. A ruch po prostej w świecie krzywych jest niezwykle skuteczny.
Pogłaskała kota. Zamiauczał cicho. Był żółty i miał na pyszczku wyraz zadziwiającej satysfakcji, choć co pewien czas z niechęcią drapał obróżkę.
— Zmieńmy temat — rzekła madame. — O co chodziło z tą książką? Nie chciałam zbytnio zwracać na was uwagi.
— Och, to niezwykle rzadkie dzieło. Udało mi się zdobyć egzemplarz. O naturze maskowania.
— Ten głupi i prymitywny chłopak ją spalił.
— Owszem. To był uśmiech szczęścia. Bałem się, że może próbować ją przeczytać. — Havelock się uśmiechnął. — Chociaż ktoś musiałby mu pomóc przy dłuższych słowach.
— Była wartościowa?
— Bezcenna. Zwłaszcza teraz, kiedy jest zniszczona.
— Ach… Zawierała cenne informacje. Być może dotyczące koloru ciemnej zieleni. Opowiesz mi?
— Mógłbym opowiedzieć. — Havelock znów się uśmiechnął. — Ale wtedy musiałbym znaleźć kogoś, kto mi zapłaci za twoją śmierć, pani.
— W takim razie nie mów. Ale uważam, że Zaczepiacz Psów to nieładne przezwisko.
— Kiedy ktoś nazywa się Vetinari, jest zadowolony, że to tylko Zaczepiacz Psów. Czy możesz, pani, wysadzić mnie kawałek przed gildią? Wejdę przez dach. Muszę się zająć tygrysem, zanim pójdę… wiesz, pani.
— Tygrys. Jakież to podniecające. — Znów pogłaskała kota. — Znalazłeś już drogę do wnętrza?
Vetinari wzruszył ramionami.
— Drogę znam od lat, madame. Ale teraz on rozstawił w pałacu połowę regimentu. Czterech, pięciu gwardzistów przy każdych drzwiach, nieregularne patrole i punkty obserwacyjne. Nie przedostanę się przez nich. Ale wprowadź mnie tylko do środka, pani, a ludzie nie stanowią problemu.
Kot drapnął łapą obrożę.
— Czy to możliwe, że ma alergię na diamenty? — zastanowiła się madame. Podniosła zwierzaka. — Kiciuś jeśt uciulony na diamenciki?
Havelock westchnął, ale tylko w myślach, ponieważ szanował swoją ciotkę. Chciałby tylko, by w kwestii kotów okazywała więcej rozsądku. Instynktownie wyczuwał, że jeśli — dyskutując o intrygach i planach — ktoś pieści kota, powinien być to kot o długiej białej sierści. Na pewno nie podstarzały dachowiec dręczony nieregularnymi atakami wzdęć.