— A co z sierżantem? — zapytał, możliwie grzecznie przesuwając się na ławce.
Dama w liliowej sukni delikatnie odłożyła kota na siedzenie. Rozszedł się niepokojący zapach.
— Sądzę, że powinnam możliwie szybko spotkać się z panem Keelem — oświadczyła. — Może da się go okiełznać. Przyjęcie jest jutro wieczorem. Ehm… Czy zechciałbyś otworzyć okno?
Trochę później tej samej nocy Downey wracał chwiejnym krokiem do swojej sypialni po wieczorze spędzonym wesoło w Pokoju Prefektów. I nagle zauważył, że zgasła pochodnia.
Wydobył sztylet z szybkością zaskakującą dla kogoś, kto widziałby tylko jego zaczerwienioną twarz i niepewny krok. Rozejrzał się po korytarzu. Wszędzie sięgały szare cienie, ale nic ponadto. No cóż, czasami w końcu pochodnie gasną tak same z siebie…
Zrobił krok naprzód.
Kiedy następnego ranka obudził się we własnym łóżku, ból głowy przypisał marnej brandy. A jakiś pętak pomalował mu twarz w pomarańczowe i czarne pasy.
Znów zaczął padać deszcz. Vimes lubił deszcz. Kiedy padało, liczba ulicznych przestępstw gwałtownie spadała. Ludzie siedzieli pod dachem. Kilka najlepszych nocy w jego karierze było deszczowych — stał w mroku przy ścianie jakiegoś budynku, z głową pochyloną tak, że mało co było widać pomiędzy hełmem a kołnierzem; stał i słuchał szumu srebrzystych kropli deszczu.
Kiedyś stał tak cichy, zamknięty w sobie, tak nieobecny, że uciekający złodziej, który wymknął się ścigającym, oparł się o niego, by chwilę odetchnąć. A kiedy Vimes objął go ramionami i szepnął do ucha „Mam cię”, najwyraźniej zrobił w spodnie to, czego jakieś czterdzieści lat wcześniej ukochana matka cierpliwie uczyła go nie robić.
Ludzie poszli już do domu. Pozszywany Gappy został odprowadzony na Nową Szewską, gdzie Fred Colon — którego rumiana, okrągła twarz promieniowała szczerością — grzecznie wytłumaczył jego rodzicom, co zaszło. Lawn, być może, zdołał w końcu skorzystać ze swojego łóżka.
A deszcz bulgotał w rynnach, chlustał z rzygaczy, spływał rynsztokami i tłumił wszelkie dźwięki.
Przydatna rzecz, taki deszcz.
Vimes sięgnął po butelkę najlepszego piwa imbirowego pani Arbiter. Pamiętał je. Było wściekle mocno gazowane, a zatem bardzo popularne. Młody chłopiec — przy odpowiedniej zachęcie i ćwiczeniach — mógł po pewnym czasie odegrać beknięciami całą pierwszą zwrotkę hymnu narodowego, i to po jednym pociągnięciu. To istotny atrybut towarzyski, kiedy ma się osiem lat.
Vimes wybrał do tej roboty Colona i Waddy’ego. Nie chciał w nią wplątywać młodego Sama. Nie chodzi o to, że planował coś nielegalnego, tyle że miało to taki sam wygląd i zapach jak coś nielegalnego. Vimes wolał się nie tłumaczyć.
Areszt był stary, o wiele starszy niż stojący nad nim budynek. Żelazne klatki dodano niedawno i nie zajmowały całej przestrzeni. Za przejściem w murze znajdowały się kolejne piwnice, zawierające niewiele ponad szczury i śmieci, ale — co ważne — niewidoczne z klatek.
Vimes kazał przenieść tam zabitego strzelca. Nic w tym złego. Był środek nocy, paskudna pogoda, nie warto budzić ludzi w kostnicy, kiedy pod ręką jest wygodna i chłodna piwnica.
Przez wizjer w drzwiach obserwował, jak ciało wędruje przed celami. Wywołało pewne poruszenie, zwłaszcza u pierwszego z zatrzymanych. Dwaj pozostali wyglądali na ludzi, którzy wiele zła oglądali w imię zarabiania pieniędzy; nie robiło im specjalnej różnicy, czy byli wynajęci do kradzieży, czy do zabicia gliny; nauczyli się nie reagować przesadnie na śmierć, która nie jest ich własną.
Za to pierwszy wyraźnie się denerwował. Szczurek — tak nazwał go Vimes — był najlepiej ubrany z całej trójki, cały na czarno, miał kosztowny sztylet, a na palcu srebrny pierścień z trupią czaszką. Dwaj pozostali ubierali się nijako, a ich broń była praktyczna, nic specjalnego, tyle że wyraźnie często używana.
Żaden prawdziwy skrytobójca nie nosiłby do pracy biżuterii. Jest niebezpieczna i błyszczy. Ale Szczurek chciał być kimś ważnym. Prawdopodobnie przed wyjściem z domu sprawdzał w lustrze, czy ma odpowiedni styl. Należał do takich małych dupków, którzy podniecają się pokazywaniem swojego sztyletu kobietom w barach.
Krótko mówiąc, Szczurek miał wielkie marzenia. Szczurek miał wyobraźnię.
I bardzo dobrze.
Strażnicy wrócili i chwycili przygotowane przez Vimesa pakunki.
— Pamiętajcie: załatwiamy to szybko — uprzedził. — Są niespokojni, są zmęczeni, nikt po nich nie przyszedł i musieli widzieć swojego całkiem martwego kolegę. Nie chcemy, żeby dwaj pierwsi mieli czas do namysłu. Zrozumiano?
Kiwnęli głowami.
— A tego małego zostawimy na sam koniec. Niech ma mnóstwo czasu…
Szczurek rozważał swoje perspektywy. Niestety, nie trwało to długo.
Zdążył się już pokłócić z dwójką pozostałych. Ależ był z nich zespół ratowniczy… Nawet nie ubierali się odpowiednio. Lecz mundurowi też nie zachowywali się właściwie. Wszyscy wiedzą, że oni się zawsze wycofują. Nie powinni stawiać oporu. Nie powinni okazywać śladów inteligencji. Przecież…
Główne drzwi do aresztu otworzyły się z trzaskiem.
— Pora na piwo imbirowe! — ktoś krzyknął.
Strażnik przebiegł przed celami ze skrzynką pełną butelek. Zniknął w dalszych pomieszczeniach.
W areszcie było dość ciemno. Szczurek skulił się pod ścianą i patrzył, jak dwóch strażników otwiera celę, stawia skutego lokatora na nogi, wyciąga go na zewnątrz, a potem prowadzi za róg.
Głosy miały słabe echo.
— Przytrzymaj go. Uważaj na nogi.
— Gotowe! Dawaj butelkę! Trzeba nią mocno potrząsnąć, inaczej nic z tego nie będzie!
— No dobra, przyjacielu. Masz ochotę coś nam powiedzieć? Nazwisko? Nie? Wiesz, to jest tak, że w tej chwili niespecjalnie nas obchodzi, czy będziesz gadał, czy nie…
Rozległo się głośne puknięcie, syk, a potem… wrzask, eksplozja cierpienia.
Kiedy ucichł, rozdygotany Szczurek usłyszał, jak ktoś mówi:
— Szybko, bierzmy następnego, zanim kapitan nas przyłapie!
Skulił się jeszcze bardziej, gdy dwaj strażnicy wpadli do sąsiedniej celi, wywlekli szarpiącego się więźnia i poprowadzili w ciemność.
— No dobra. Masz jedną szansę. Będziesz mówił? Tak? Nie? Za późno!
I znowu puknięcie, i znowu syk, i znowu wrzask. Tym razem był głośniejszy i trwał dłużej, a kończył się cichym bulgotem.
Szczurek kucnął przy ścianie, gryząc palce.
Za rogiem, w świetle pojedynczej latarni, Colon szturchnął Vimesa, zmarszczył nos i wskazał w dół.
Między wszystkimi celami biegł rowek ściekowy, prymitywne rozwiązanie służące higienie. Teraz ciekł nim powoli wąski strumyk — Szczurek się denerwował.
Mam cię, pomyślał Vimes. Ale dobra wyobraźnia potrzebuje więcej czasu. Pochylił się, a dwóch pozostałych zbliżyło się wyczekująco.
— No jak — odezwał się cichym szeptem. — Mieliście już urlop, chłopcy?
Po kilku minutach rozmowy na bardzo obojętne tematy Vimes wstał, podszedł do ostatniej celi, otworzył drzwi i chwycił Szczurka, który usiłował wcisnąć się w kąt.
— Nie! Błagam! Powiem wszystko, co chcecie! — zawołał.
— Tak? — burknął Vimes. — Jaka jest prędkość orbitalna księżyca?
— Co?
— Ach, wolałbyś coś łatwiejszego? — Vimes wyciągnął go z celi. — Fred! Waddy! Ten chce gadać! Dajcie notes!