Выбрать главу

Zajęło to pół godziny. Fred Colon nie pisał szybko. Wreszcie bolesne odgłosy jego trudów zakończyło pchnięcie ostatniej kropki.

— Dobrze, mój panie — rzekł Vimes. — A teraz napisz na końcu: „Ja, Gerald Przynajmny, zamieszkały obecnie w Pogańskim Stowarzyszeniu Młodych Mężczyzn, składam to oświadczenie z własnej woli i bez żadnego przymusu”. I podpisz. Bo jak nie… rozumiesz?

— Tak, sir.

Inicjały GP były wyryte na sztylecie. Vimes wierzył im. W swojej karierze spotkał już wielu Przynajmnych. Wszyscy mieli skłonność do puszczania farby na samą myśl o puszczaniu farby. A kiedy już zaczynali, mówili wszystko. Zresztą każdy, kto widział sztuczkę z piwem imbirowym przeprowadzoną na kimś innym, przyznałby się do wszystkiego.

— I załatwione — stwierdził z uśmiechem i wstał. — Dziękujemy za współpracę. Podrzucić cię na Kablową?

Wyraz twarzy Szczurka, choć nie jego usta, mówił: „Znaczy jak?”.

— Musimy odwieźć obu twoich kolegów. — Vimes odrobinę podniósł głos. — Todzy’ego i Muffera. Trupa zawieziemy do kostnicy. Trzeba przygotować trochę papierów. — Skinął na Colona. — Jeden egzemplarz twojego bardzo pomocnego zeznania. Jedno świadectwo zgonu od lekarza dla tego tajemniczego typa, a możesz być spokojny, że postaramy się złapać jego zabójcę. Kwit od Mossy’ego na maść, którą posmarował stopy Muffera. Aha… oraz rachunek za sześć flaszek piwa imbirowego.

Wziął Szczurka za ramię i przeprowadził do sąsiedniej piwnicy, gdzie siedzieli zakneblowani, związani i czerwoni z wściekłości Todzy i Muffer. Na stole obok stała skrzynka z sześcioma flaszkami piwa imbirowego. Korki były solidnie umocowane drutem.

Szczurek wytrzeszczył oczy na Vimesa, który wsunął palec do ust, wydął policzki i wyciągnął palec z głośnym puknięciem.

Waddy zasyczał przez zęby.

Fred Colon otworzył usta, ale Vimes szybko zasłonił mu je dłonią.

— Nie, lepiej nie — powiedział. — Zabawna historia, Geraldzie, ale ten oto Fred często wrzeszczy głośno bez żadnego powodu.

— Oszukaliście mnie! — jęknął Szczurek.

Vimes poklepał go po ramieniu.

— Oszukaliśmy? W jaki sposób?

— Udawaliście, że robicie sztuczkę z piwem imbirowym!

— Sztuczka z piwem imbirowym? — Vimes zmarszczył czoło. — A co to takiego?

— Wiecie! Znieśliście tutaj te flaszki!

— Nie pijemy alkoholu na służbie, Geraldzie — oświadczył surowo Vimes. — Ale co jest złego w paru łykach piwa imbirowego? Nie umiemy z nim robić żadnych sztuczek, Geraldzie. A może ty znasz jakieś? Widziałeś ostatnio jakieś dobre sztuczki, Geraldzie? Opowiedz!

Szczurkowi przyszło wreszcie do głowy, że powinien przestać mówić. Stało się to o jakieś pół godziny za późno. Wyraz widocznych części twarzy Todzy’ego i Muffera sugerował, że obaj bardzo chcieliby zamienić z nim kilka słów na osobności.

— Żądam aresztu zapobiegawczego — wyrzucił.

— Akurat kiedy chcę cię wypuścić, Geraldzie? Mówiłeś w swoim oświadczeniu… jak to szło, Fred? Coś o wykonywaniu rozkazów? Cala ta historia o mieszaniu się z tłumem, rzucaniu różnymi rzeczami w strażników i żołnierzy… nie chciałeś tego robić, wiem. Wcale ci się nie podobało, że na Kablowej bije się ludzi i mówi im, do czego mają się przyznać. Wyraźnie nie należysz do takich typów. Jesteś drobną płotką, rozumiem. Uznajmy, że jesteśmy kwita. Co ty na to?

— Proszę! Opowiem wam wszystko, co wiem! — pisnął Szczurek.

— To znaczy, że nie opowiedziałeś?! — ryknął Vimes. Odwrócił się i chwycił butelkę.

— Tak! Nie! To znaczy, jeśli posiedzę w spokoju, na pewno sobie jeszcze coś przypomnę!

Przez chwilę Vimes patrzył mu w oczy, a potem upuścił butelkę do skrzynki.

— No dobrze — ustąpił. — To będzie dolar dziennie, posiłki ekstra.

— Tak jest, sir!

Szczurek pobiegł z powrotem do celi i zamknął za sobą drzwi. Vimes zwrócił się do Freda i Waddy’ego.

— Idźcie obudzić Marilyn — polecił. — Odwieziemy pozostałych trzech.

Deszcz padał bezustannie, a Kablową przesłaniała lekka mgiełka. Powóz nadjechał znikąd. Fred popędził Marilyn do czegoś zbliżonego do galopu, a kiedy skręciła za róg, usiłowała nie dać się dogonić ciężkiemu, turkoczącemu powozowi z tyłu.

Kiedy mijali posterunek, otworzyły się drzwiczki z tyłu i na mokry bruk wypadły dwa ciała.

Wybiegli strażnicy. Jeden czy dwóch strzeliło za oddalającym się powozem, ale bełty brzęknęły tylko niegroźnie o żelazne pasy.

Inni dość ostrożnie podeszli do związanych ciał. Słyszeli przerywane przekleństwami stękania. Do jednego z leżących przypięto jakieś papiery.

Przeczytali notkę. Nie śmiali się.

Vimes zdjął uprząż ze starej kobyły, wytarł ją i sprawdził paszę. Pojemniki były chyba pełniejsze niż poprzednio. Może zadziałały wyrzuty sumienia.

Wyszedł ze stajni. Posterunek jarzył się światłami. Teraz, kiedy pogasły uliczne lampy, był niczym latarnia morska. Za murem dziedzińca otaczała go prawdziwa noc, stara noc z mackami mgły i pełzającymi cieniami. Vimes odprężył się i okrył nią jak płaszczem.

Ciemność przy bramie była zbyt głęboka…

Znów sięgnął po cygarnicę, zaklął i wyjął cygaro zza rękawa koszuli. Złożył dłonie, kiedy je zapalał, ale oczy zamknął mocno, by zachować zdolność widzenia w ciemności.

Uniósł głowę i wydmuchał pierścień dymu.

Tak. Wszystkim się wydaje, że w nocy nie widać czerni. Mylą się.

Podszedł, by zamknąć bramę, a potem jednym płynnym ruchem dobył miecza.

Sadie podniosła głowę, odsłaniając blady owal twarzy pod czepkiem.

— Dzień dobry, drogi panie — powiedziała.

— Dzień dobry, Sadie — odpowiedział ze znużeniem Vimes. — Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

— Madame chce się z panem spotkać, drogi panie.

— Jeśli mówisz o Rosie, to byłem trochę zajęty…

Dotsie trafiła go torebką w tył głowy.

— Madame nie lubi czekać, kochaniutki.

Tak brzmiały ostatnie słowa, jakie usłyszał, nim noc objęła go całkowicie.

Ciotki były fachowcami. Pewnie nawet Mossy Lawn nie potrafiłby tak precyzyjnie człowieka wyłączyć.

Vimes budził się powoli. Siedział w fotelu. Był to niezwykle wygodny fotel.

Zobaczył Sandrę — Prawdziwą Szwaczkę. Przyglądała mu się badawczo.

— Chyba nic mu nie jest — stwierdziła.

Usiadła w drugim fotelu i wymierzyła w Vimesa z kuszy.

— A wiesz… — powiedział Vimes… To naprawdę był bardzo wygodny fotel, przypominał mu o miękkości, która w ostatnich kilku dniach zniknęła z jego życia. — Jeśli ktoś chce ze mną porozmawiać, wystarczy mu poprosić, do demona!

— Sadie mówiła, że będzie pan nieprzytomny przez dziesięć minut, ale wtedy zaczął pan chrapać, więc pomyślałyśmy, że pozwolimy panu trochę pospać — oświadczyła Rosie Palm, pojawiając się w polu widzenia. Miała na sobie czerwoną wieczorową suknię z odsłoniętym ramieniem, imponująco wielką perukę i mnóstwo biżuterii. — Wiele pieniędzy kosztuje, żeby wyglądać tak tanio, sierżancie — dodała, widząc jego minę. — Nie mogę tu zostać długo, muszę chodzić i rozmawiać z ludźmi. A teraz, czy…

— Snapcase obiecał wam, moje panie, że dostaniecie zgodę na powołanie własnej gildii, prawda? — przerwał jej Vimes. Udawał tylko, że wie, ale miał już dosyć budzenia się w dziwnych miejscach. — Tak myślałem. I wy mu uwierzyłyście? To się nie stanie. Kiedy zostanie Patrycjuszem, przestanie zwracać na was uwagę.