Выбрать главу

— Teraz jesteśmy na równym poziomie. Co dalej, sierżancie?

Okrążyli się. Niech to demon, pomyślał Vimes, kto go uczył? Szczerzy zęby i nic dziwnego. To nie jest prawdziwe starcie. Wie, że nie mogę go zranić, nie w ten sposób, przy wszystkich. On może mnie przypadkiem trafić i jakoś się z tego wykręci, ale sierżant powinien bardziej uważać. No i nie możemy już bardziej podnieść stawki.

Chociaż…

Cisnął mieczem w ścianę. Ostrze wbiło się czystym przypadkiem, ale zrobiło to wrażenie na patrzących.

— Muszę dać ci szansę, Ned — powiedział i odsunął się.

Zawsze można się czegoś nauczyć, myślał. Przypomniał sobie Gussiego Dwa Uśmiechy. Młody Sam trafi na niego za jakieś pięć lat i to będzie prawdziwa edukacja. Dwa Uśmiechy walczył w najbrudniejszym stylu, jaki Vimes miał okazję oglądać. Wszystko było bronią, wszędzie były cele. W tej wąskiej dziedzinie Dwa Uśmiechy był prawdziwym geniuszem. Potrafił dostrzec broń w każdym obiekcie — ścianie, ścierce, kawałku owocu…

Nie był nawet mężczyzną potężnym, raczej niskim i żylastym. Ale lubił walczyć z wielkimi przeciwnikami, zgodnie z zasadą, że jest w nich więcej do gryzienia. Chociaż po paru drinkach trudno było stwierdzić, z kim walczy Dwa Uśmiechy. Rzucał się na stojącego obok człowieka, gdyż walka stanowiła substytut kopnięcia w krocze całego wszechświata.

Nazywali go Dwa Uśmiechy, ponieważ oberwał kiedyś w twarz rozbitą butelką; Gussie był wtedy tak zamarynowany w adrenalinie, że uznał to za nieistotny szczegół. Blizna tworzyła na jego twarzy wesoły uśmieszek. Sam wiele się nauczył od Gussiego Dwa Uśmiechy.

— O co tu chodzi? — mruknął tak, by tylko Ned go usłyszał.

— Chcę się przekonać, ile pan wie, sierżancie — odparł Ned, wciąż krążąc wokół niego. — Bo mam wrażenie, że wie pan za dużo.

Zaatakował. Vimes odskoczył, machnął pochwą jak człowiek pozbawiony nadziei, a kiedy Ned odchylił się ze śmiechem, zmienił chwyt na sztywnej skórze.

— Mam na głowie hełm, zgodnie z regulaminem — zauważył Ned. — I pancerz. Nie tak łatwo mnie trafić, sierżancie.

Mimo wrzasków Detrytusa nawet jeden strażnik na siedmiu nie używał miecza właściwie. Ned owszem. Niewiele pozostawiał luk.

No cóż… Pora na przebiegłość.

Vimes odstąpił o krok, zatrzymał się i sprawdził, co się dzieje za Coatesem. Próbował to ukryć, ale nie zdołał powstrzymać krótkiego błysku ulgi w oczach.

Coates za to nie zdołał powstrzymać chwilowego rozproszenia uwagi.

Vimes pchnął — pochwa stała się przedłużeniem ręki. Twarda skóra trafiła Neda pod brodę, odchylając mu głowę do tyłu. Potem pochwa opadła z góry na rękę trzymającą miecz. Wreszcie, jakby po namyśle, Vimes kopnął Neda w goleń — tak mocno, żeby się przewrócił. Zawsze miał alergię na ostrą broń zbyt blisko własnej twarzy.

— Brawo, niezła próba — powiedział i odwrócił się do patrzących. Zza pleców słyszał bulgotanie. — Wszystko może być bronią, byle odpowiednio użyte. Wasze dzwonki to maczugi. Przydaje się wszystko, co uderza przeciwnika tak mocno, że daje wam trochę czasu. Nigdy, ale to nigdy nie próbujcie komuś grozić mieczem, jeśli nie chcecie go użyć, bo tamten sprawdzi wasz blef i nagle nie pozostawi wam wielu możliwości, a wszystkie złe. Nie bójcie się wykorzystywać tego, czego się nauczyliście jako dzieci. Nie dostajemy punktów za czystą grę. A do walki w zwarciu, jako wasz sierżant, kategorycznie zabraniam wam sprawdzać kolekcji kieszonkowych maczug, pałek i kastetów, jakie sprzedaje pani Goodbody przy ulicy Łatwej 8, w cenach i rozmiarach odpowiednich na każdą kieszeń, a gdyby któryś z was zwrócił się do mnie prywatnie, absolutnie nie zademonstruję mu zestawu specjalistycznych uderzeń, odpowiednich dla tych użytecznych, choć wymagających instrumentów. No dobrze, zbierać się. Za dwie minuty chcę was tu widzieć z pałkami. Myślicie, że to tylko głupie maczugi. Przekonam was, że jest inaczej. Ruszać się!

Wrócił do pokonanego Neda, który podniósł się do pozycji siedzącej.

— Nieźle, panie Coates. Wiem, że nie nauczył się pan tego w straży. Czy powinniśmy coś przedyskutować? Może zechce pan zdradzić, gdzie pan był wczorajszej nocy? Może na Morficznej?

— Wolny dzień… — Ned roztarł szczękę.

— Jasne, jasne. Nie moja sprawa. Mam wrażenie, że jakoś się nie zaprzyjaźniliśmy, Ned.

— Zgadza się.

— Myślisz, że jestem jakimś szpiegiem.

— Wiem, że nie jest pan Johnem Keelem.

Twarz Vimesa pozostała całkowicie bez wyrazu — co, jak sobie uświadomił, samo w sobie go zdradzało.

— Dlaczego tak sądzisz? — zapytał.

— Nie muszę się tłumaczyć. I nie jest pan sierżantem straży. A przed chwilą zwyczajnie miał pan szczęście. Tylko tyle mam do powiedzenia.

Ned wstał. Strażnicy wychodzili już na dziedziniec.

Vimes zostawił go i zajął się innymi.

Nikt ich nigdy niczego nie uczył. W większym czy — zwykle — mniejszym stopniu uczyli się od siebie nawzajem. A Vimes wiedział, dokąd prowadzi ta droga. Na tej drodze gliniarze przeszukiwali pijaków, żeby zabrać im drobne, i przekonywali sami siebie, że łapówki to premie. Potem robiło się jeszcze gorzej.

Był zwolennikiem przyjmowania rekrutów z ulicy, tyle że najpierw trzeba ich przeszkolić. Potrzebny jest ktoś taki jak Detrytus, kto ryczy na nich przez sześć tygodni, potrzebne są wykłady o obowiązku, prawach więźnia i „służbie publicznej”. Dopiero potem można ich oddać ulicznym potworom, którzy przekażą młodym te inne umiejętności, na przykład jak można kogoś uderzyć tak, żeby nie było śladów, albo kiedy warto włożyć z przodu do spodni metalowy talerz, zanim się włączysz do bójki w barze.

Przy odrobinie szczęścia i pewnej dozie rozsądku znajdowali sobie jakąś pozycję pomiędzy niedoścignioną perfekcją a Otchłanią, gdzie mogli być prawdziwymi gliniarzami — trochę zmatowiali, bo praca robi to z człowiekiem, ale nie zepsuci.

Ustawił ich dwójkami, kazał atakować i się bronić. To był straszny widok. Wytrzymał pięć minut.

— Dobrze, wystarczy! — zawołał, klaszcząc w dłonie. — Naprawdę doskonale. Kiedy do miasta przyjedzie cyrk, na pewno was polecę. — Wszyscy trochę się przygarbili i spojrzeli na niego z zakłopotaniem. — Nie znacie żadnych manewrów? Trzask Gardłowy, Gorący Pogrzebacz, Żebrogrzechotka? Powiedzmy, że idę na was z wielką, ogromną pałą. Co robicie?

— Uciekamy, sierżancie — odparł Wiglet.

Wszyscy się roześmiali.

— Jak daleko możecie uciekać? Czasami trzeba walczyć. Młodszy kapralu Coates?

Ned Coates nie brał udziału w szkoleniu. Dość wyzywająco opierał się o ścianę i z lekceważeniem obserwował smutne przedstawienie.

— Tak, sierżancie? — Stanął prosto, używając minimum wysiłku.

— Pokażcie Wigletowi, jak się to robi.

Coates wyjął swoją pałkę (Vimes zauważył, że jest robiona specjalnie, trochę dłuższa niż służbowa), zajął miejsce przed Wigletem, ekspresyjnie odwracając się do Vimesa plecami.

— Co mam robić, sierżancie? — zapytał przez ramię.

— Pokażcie mu jakieś porządne ataki. Uderzcie z zaskoczenia.

— Się robi, sierżancie.

Vimes obserwował bezładne zderzenia pałek. Raz, dwa, trzy…i Ned odwrócił się gwałtownie. Pałka świsnęła w powietrzu. Vimes zanurkował pod nią, oburącz chwycił Coatesa za rękę, wykręcił mu ją za plecy i przyciągnął ucho do swoich ust.

— Nie było to aż tak zaskakujące, słonko — szepnął. — A teraz obaj się uśmiechamy, bo chłopcy rechoczą z naszego Neda, prawdziwy zuch z niego, cały czas próbuje ruszyć naszego starego sierżanta. Przecież nie chcemy psuć im zabawy. Puszczę cię, ale jeśli spróbujesz jeszcze raz, będziesz potrzebował obu rąk, żeby podnieść łyżkę, a będziesz potrzebował łyżki, Ned, żywiąc się tylko zupą, bo nie zostaną ci już żadne zęby! — Zwolnił uchwyt. — A tak w ogóle to kto cię tego nauczył?