Выбрать главу

— Oczywiście, że nie możemy — rzekł. — Ale powinniśmy mieć taką możliwość. Może pewnego dnia ją uzyskamy. Jeśli nie, to prawo nie jest prawem, tylko sposobem zastraszania ludzi.

— Wychodzi na to, że się obudziłeś i wyczułeś smród gówna — oświadczył Coates. — Bo właśnie w nie się pakujesz. Przykro mi, chłopcy, ale zginiecie. Takie są skutki, kiedy ktoś staje przeciwko prawdziwym żołnierzom. Słyszeliście o Siostrach Dolly zeszłej nocy? Trzech zabitych, a nawet się nie starali.

— Daj spokój, Ned, nikt przecież nas nie zaatakuje, jak tylko będziemy patrolować — wymamrotał Colon.

— Patrolować po co? Żeby pilnować porządku? A co zrobicie, kiedy nie zostanie już porządku do pilnowania? Ja w każdym razie nie mam zamiaru patrzeć, jak was zabijają. Wynoszę się.

Odwrócił się i odszedł do budynku. Ty przeklęty durniu, masz rację, myślał Vimes. Naprawdę chciałbym, żebyś nie miał…

— Nadal zostajecie, chłopcy? — zwrócił się do grupy za linią.

— Tak jest, sierżancie! — zapewnił młodszy funkcjonariusz Vimes.

Pozostali ochotnicy wydawali się trochę mniej pewni.

— Zabiją nas? — spytał Wiglet.

— A kto powiedział, że w ogóle dojdzie do walki? — rzucił Vimes, obserwując plecy Coatesa. — Czekajcie chwilę, chcę zamienić słowo z Nedem…

— Przyniosłem Szylinga, sierżancie — oznajmił Ryjek, wychodząc na dziedziniec. — A kapitan chce z panem porozmawiać.

— Powiedz mu, że będę za parę…

— To nowy kapitan — dodał szybko Ryjek. — Już tu jest. Ostry. Wojskowy. Nie z tych cierpliwych, sierżancie.

Kiedyś miałem do tego Marchewę, Detrytusa, Anguę i Cudo, myślał z goryczą Vimes. Mówiłem: zróbcie to, zróbcie tamto, a sam tylko się denerwowałem i pilnowałem tej przeklętej polityki…

— Niech Fred odbierze od ludzi klątwę — polecił. — I przekaż kapitanowi, że będę u niego za chwilę.

Przebiegł przez posterunek do frontowych drzwi. Na ulicy zobaczył sporo ludzi — więcej niż normalnie. Nie był to tłum jako taki, ale słynny ankhmorporski ur-tłum, stan osiągany przed wystąpieniem prawdziwego tłumu. Obejmował całe miasto jak sieć pająka, czekał na jakiś wyzwalający impuls, a wtedy przekazywał pilną wiadomość po ulicach, rósł i gęstniał w miejscu zdarzenia. Opowieść o Masakrze na Siostrach Dolly krążyła wśród ludzi, a w kolejnych powtórzeniach rosły liczby. Vimes wyczuwał napięcie sieci. Czekała tylko, aż jakiś idiota zrobi coś głupiego, a natura jest szczodra, jeśli chodzi o idiotów.

— Coates! — wrzasnął.

Ku jego zdziwieniu Ned zatrzymał się i obejrzał.

— Tak?

— Wiem, że jesteś z rewolucjonistami.

— Tylko pan zgaduje.

— Nie. Miałeś w notesie zapisane hasło. To samo, które Dibbler przekazywał w pasztecikach. Musisz wiedzieć, że zaglądałem do szafek. Pomyśl, czy ty i Dibbler chodzilibyście ciągle na wolności, gdybym szpiegował dla Swinga?

— Jasne. Nie chodzi o nas, nas można sprzątnąć później. Swing chce przywódców.

Vimes cofnął się o krok.

— Rozumiem. Dlaczego nie powiedziałeś chłopakom?

— Wszystko ruszyło. Dlatego. Zaczyna się. Nie ma już znaczenia, kim pan jest. Ale przez pana chłopcy zginą. Gdyby nie pan, byliby po naszej stronie. Pracowałem nad nimi. Wie pan, że Kapłon zawsze upuszcza miecz na własną stopę, Nancyball się moczy, kiedy coś mu grozi, Vimes jest naiwny… A pan chce ich wstawić w sam środek. Oni zginą! Bez żadnego powodu!

— Czemu im nie powiedziałeś? — powtórzył Vimes.

— Bo może ma pan wysoko postawionych przyjaciół — warknął Ned.

Vimes rozejrzał się po dachach.

— Skończyliśmy? — spytał Ned.

— Oddaj mi swoją odznakę.

— Co?

— Odchodzisz. W porządku. Oddaj odznakę.

Coates drgnął jak uderzony.

— Odwal się.

— W takim razie wyjedź z miasta. Dla własnego dobra.

— To ma być groźba?

— Nie z mojej strony. Ale posłuchaj dobrej rady, chłopcze. Nie pokładaj zaufania w rewolucjach. Zawsze wykonują obrót. Dlatego nazywają się rewolucjami. Ludzie giną i nic się nie zmienia. Zobaczymy się jeszcze.

Odwrócił się i odszedł szybko, żeby Coates nie zobaczył jego twarzy.

Trudno. Teraz jest właściwa pora. Musi to zrobić, bo inaczej pęknie jak pan Salciferous. Chciał to zrobić, ale nie miał odwagi, bo ci mnisi prawdopodobnie mogli człowiekowi mocno zaszkodzić, jeśli wszedł im w drogę. Ale teraz sprawy zaszły za daleko.

Poczucie obowiązku przypomniało mu, że czeka na niego kapitan. Odrzucił jego sugestię. Nie znało wszystkich faktów.

Stanął przed wejściem na posterunek. Zamknął oczy. Gdyby ktoś postanowił go obserwować, zobaczyłby człowieka, który najwyraźniej próbuje zdeptać dwa niedopałki papierosów równocześnie, po jednym pod każdą stopą. Dzięki, Rosie, za te tekturowe podeszwy.

Uśmiechnął się.

Myślał teraz mózgami swoich stóp. A jak zauważył młody Sam, stopy posiadały własną pamięć…

Okrągłe kocie łby, typowe. W tej części miasta nie położono ich solidnie, więc poruszały się trochę pod stopami… Przedtem, dwa razy, zanim dotarł na posterunek, czuł pod nogami większe kamienie tworzące wąskie pasy w miejscach, gdzie zmieniono nawierzchnię ulicy po założeniu ścieków. A wcześniej podobny pas, ale miękkiej kruszonej cegły, tak zbitej przez koła wozów, że właściwie tworzył rowek.

Vimes pamiętał, że kilkadziesiąt kroków wcześniej obrócili go parę razy dookoła, ale przedtem ostatnią nawierzchnią było… błoto. Szedł z zamkniętymi oczami i zderzył się z wozem.

Błoto, myślał, wstając i ignorując spojrzenia przechodniów. To oznacza zaułek. Popatrzmy… O, tam jest.

Zajęło mu to dwadzieścia minut.

Ludzie oglądali się, kiedy szedł ulicami. Kiedy tylko mógł, zamykał oczy, żeby stopy widziały lepiej. Czasami jednak patrzył, co się dzieje wokół, i znów to wyczuwał — wrażenie, że nadchodzi burza, narasta napięcie czekające na pierwszy drobiazg. Ludzie byli niespokojni — stado było niespokojne — i nie całkiem rozumieli powody. Każdy, na kogo popatrzył, odpowiadał mu pustym spojrzeniem.

Vimes szedł dalej. Szorstkie płyty pomiędzy dwoma pasami starych kamieni brukowych, które nazywano trollowymi łbami. W tej części miasta występowały tylko w jednym miejscu: tutaj, gdzie Cynowa przecinała Wiązów. Wcześniej były… tak, wielkie kamienie, jedne z najstarszych w mieście, przez setki, długie setki lat ubijane mocno przez okute żelazem koła — droga biegnąca tuż za murami miasta… tak. Przekroczył Zacele, wciąż na Wiązów, a potem zgubił trop. Metalowa kratka w chodniku pozwoliła znów go odnaleźć. Krata do piwnicy. Do chłodnej piwnicy… A na kratce wytarty herb. Maślany Rynek. Tak! Dalej, stopy!

Mnisi znów go tutaj obrócili, ale… długie cegły, wypalone na twardo w piecu, oraz pasmo całkiem nowoczesnych kamieni brukowych, dobrze oszlifowanych i dopasowanych. Mogły człowieka oszukać, jeśli nie wiedział, że jest na… tak, na Kamieniarskiej Drodze i że mieszkają tu kamieniarze, którzy dbają o nawierzchnię. Teraz znaleźć zaułek, błoto, ale zmieszane ze żwirem, bo kamieniarze wyrzucają tam resztki, były też poprzeczne wzgórki w miejscach, gdzie położono rury. Dobrze. A teraz poszukać płaskich kostek brukowych…

Otworzył oczy.

Tak.

Po lewej stronie, przy Glinianej, stały obok siebie trzy budynki: świątynia wciśnięta między dwa narożne sklepy. To była… po prostu świątynia, trochę cudzoziemska, ale przecież wszystkie są takie. Ta wyglądała na Górną Hublandzką, gdzie wszyscy żyją z jaków czy czegoś w tym rodzaju.