— Ta-ak — mruknął sprzątacz. — Tak, chyba możemy panu pomóc, komendancie. Chce pan wiedzieć, że istnieje jakaś przyszłość. Chce pan trzymać ją w dłoni. Chce pan czuć jej ciężar. Chce pan punktu, według którego mógłby pan nawigować, ku któremu sterować… Tak, w tym możemy pomóc. Ale…
— Tak?
— Ale pan przechodzi z powrotem przez mur i sierżant Keel gra swoją rolę. Trwa do końca. Wydaje rozkazy, które uważa za słuszne, i one będą słuszne. Utrzymuje pozycję. Wykonuje swoją robotę.
— On nie jest jedyny — stwierdził Vimes.
— Tak, komendant Vimes także ma swoją robotę.
— Nie martwcie się. Nie zostawię tutaj Carcera.
— To dobrze. Będziemy w kontakcie.
Vimes odrzucił niedopałek cygara i przyjrzał się murowi.
— Niech będzie — rzekł. — Przypilnuję wszystkiego. Ale kiedy nadejdzie czas…
— Będziemy gotowi — obiecał sprzątacz. — Jeśli tylko pan…
Urwał. Rozległ się delikatny dźwięk, jakby szelest łusek — rodzaj krzemowego pełzania.
— Wielkie nieba! — szepnął Qu.
Vimes spuścił wzrok.
Niedopałek wciąż się żarzył. Lecz wokół niego poruszał się cały Ogród Wewnętrznego Spokoju Miasta. Kamyk przesuwał się po kamyku. Spory, wygładzony przez wodę kamień płynął łagodnie w krąg, wirując przy tym. Vimes uświadomił sobie, że cały ogród wiruje, obraca się wokół cienkiej smużki dymu. Przed nim przesunęła się wypalona zapałka, tocząc się od kamyka do kamyka niby kawałek jedzenia przekazywany od jednej mrówki do drugiej.
— Czy to ma się tak zachowywać? — spytał.
— Teoretycznie tak — przyznał sprzątacz. — Powinien pan już iść. Vimes raz jeszcze spojrzał na ruchomy ogród, wzruszył ramionami i podciągnął się na mur.
Obaj mnisi patrzyli, jak fala małych kamyków delikatnie pchała niedopałek do środka.
— Zadziwiające — uznał Qu. — On teraz stał się częścią wzorca. Nie wiem, jak ci się to udało.
— Nie ja to robię — zapewnił sprzątacz. — Qu, moglibyśmy…
— Żadnego przesuwania czasu — sprzeciwił się Qu. — Już dość szkód z tego wynikło.
— Jak chcesz. W takim razie muszę wysłać zespoły poszukiwawcze. Paserzy, nieuczciwi jubilerzy, lombardy… znajdziemy to. Nasz przyjaciel ma rację. Sama robota to za mało. Potrzebuje czegoś rzeczywistego. A ja wiem, co to takiego.
Raz jeszcze spojrzeli na wirujący, sunący ogród; poczuli, jak prostują się i sięgają do świata palce historii.
Vimes starał się nie biec z powrotem na posterunek, ponieważ zbyt wielu ludzi stało na ulicach w nerwowych grupkach i nawet biegnący mundur mógł się okazać iskrą.
Poza tym nie biega się do oficerów. Był sierżantem. Sierżanci chodzą miarowym krokiem.
Ku jego lekkiemu zdziwieniu strażnicy wciąż byli na dziedzińcu. Ktoś nawet rozwiesił manekiny szermiercze. Ćwiczenia mogły się przydać, gdyby strażnicy stanęli wobec przeciwnika, który jest bezbronny i przywiązany do drąga.
Vimes wspiął się na schody. Drzwi do gabinetu kapitana były otwarte; zauważył, że nowy dowódca przesunął biurko tak, by mógł wyglądać na podest i schody. Niedobry znak… Kapitan nie powinien widzieć, co się dzieje — powinien polegać na swoich sierżantach, że mu to powiedzą.
Ten człowiek jest ostry. Na bogów…
Nowy kapitan uniósł głowę. Niech to demon, pomyślał Vimes. Tym razem to przeklęty Rust! I rzeczywiście, był to szanowny Ronald Rust, dar bogów dla nieprzyjaciela, dowolnego nieprzyjaciela, a także chodząca zachęta do dezercji.
Rodzina Rustów wydała świetnych żołnierzy — jeśli oceniać ich według niezbyt surowych standardów sztuki wojennej w rodzaju: „Odejmij własne straty od strat przeciwnika, a jeśli otrzymasz liczbę dodatnią, było to wspaniałe zwycięstwo”. Jednak u tego Rusta całkowitemu brakowi zdolności wojskowych dorównywała tylko jego wysoka opinia o własnym talencie, który posiadał naprawdę w ilościach ujemnych.
Poprzednio to nie był Rust. Vimes niejasno sobie przypominał innego tępego kapitana. Wiele drobnych zmian… do czego w końcu doprowadzą?
Założę się, że dopiero co został kapitanem, myślał Vimes. Ilu ludzi mógłbym ocalić, gdybym w tej chwili przypadkiem odciął mu głowę… Wystarczy spojrzeć w te błękitne oczęta, na ten głupawy zakręcony wąsik… A z czasem będzie jeszcze gorszy.
— Jesteście Keel? — Głos zabrzmiał jak szczeknięcie.
— Tajest, sir.
— Godzinę temu wydałem rozkaz, żebyście się tu zjawili.
— Tajest, sir. Ale jestem na służbie przez całą noc i ranek, a musiałem dopilnować…
— Oczekuję, że moje polecenia będą wykonywane bez zwłoki, sierżancie.
— Tajest, sir. Ja również, sir. Właśnie dlatego…
— Dyscyplina zaczyna się u szczytu, sierżancie. Ludzie słuchają was. Wy słuchacie mnie. Ja słucham moich przełożonych.
— Miło mi to słyszeć, sir.
— Co się tam dzieje na dziedzińcu?
Vimes postanowił płynąć z wiatrem…
— Podbudowa morale, sir. Budzenie ducha wspólnoty.
…i trafił na rafę. Rust uniósł brew.
— Po co? — zapytał. — Mają robić to, co im się każe, tak jak i wy, sierżancie. Takie grupowe kontakty nie należą do obowiązków, prawda?
— Trochę koleżeństwa pomaga w wykonywaniu zadań, sir. Jak zauważyłem.
— Gapicie się na mnie lekceważąco, Keel?
— Nie, sir. Mam na twarzy wyraz szczerego zwątpienia, sir. Lekceważące gapienie się jest cztery stopnie wyżej, zaraz po „przyglądaniu się w zabawny sposób”, sir. Typowy wojskowy obyczaj i praktyka, sir, pozwalają sierżantom posunąć się aż do wyrazu surowej…
— Co znaczy ta kropka nad paskami, człowieku?
— Oznacza sierżanta sztabowego, sir. Ustanowili specjalną odmianę strażników, sir.
Kapitan mruknął coś pod nosem i spojrzał na leżące przed nim papiery.
— Lord Winder otrzymał niezwykłą prośbę, by awansować was na porucznika, sierżancie. Prośba pochodzi od kapitana Swinga z Sekcji Specjalnej. A jego lordowska mość słucha kapitana Swinga. Aha, i chce jeszcze, żeby przenieść was do Sekcji Specjalnej. Osobiście uważam, że ten człowiek jest szalony.
— Popieram pana w stu procentach, sir.
— Nie chcecie zostać porucznikiem?
— Nie, sir. Za długi na Rysia, za krótki na Ryszarda, jak to mówią, sir. — Vimes skupił wzrok o kilka cali nad głową Rusta.
— Co takiego?
— Że ktoś nie jest ani jednym, ani drugim, sir.
— Och, więc chcielibyście zostać kapitanem, co? — Rust uśmiechnął się złośliwie.
— Nie, sir. Nie chcę być oficerem, sir. Miesza mi się, kiedy widzę na stole więcej niż jeden nóż i widelec, sir.
— Jak dla mnie, sierżancie, to nie wyglądacie jak materiał na oficera.
— Nie, sir. Dziękuję, sir.
Dobry stary Rust. Nie, dobry młody Rust. To samo udające szczerość bezmyślne grubiaństwo, ta sama tępota, ta sama małostkowa złośliwość.
Każdy sierżant, który choć trochę zna się na rzeczy, wie, jak to wykorzystać.
— Ale bym się nie skarżył, jakby mnie tak przenieśli do Specjalnej, sir — odezwał się.
Było w tym trochę hazardu, lecz niewiele. Mógł polegać na charakterze Rusta.
— Pewnie by się wam spodobało, Keel — rzekł Rust. — Na pewno z tym durniem Tildenem robiliście, coście chcieli, i nie podoba wam się kapitan, który trzyma rękę na pulsie, co? Nie, do demona! Zostaniecie tutaj, jasne?