Cudownie, pomyślał Vimes. Czasami przypomina to obserwowanie, jak osa ląduje na pokrzywie: któraś ze stron ucierpi, ale człowieka to nie obchodzi…
— Tajest, sir — odpowiedział, wciąż patrząc prosto przed siebie.
— Goliłeś się dzisiaj, człowieku?
— Zwolniony z golenia, sir — skłamał Vimes. — Polecenie lekarza. Mam szytą twarz, sir. Mógłbym ogolić połowę, sir.
Rust przyjrzał mu się niechętnie, ale Vimes nie uciekał wzrokiem. Rana była jeszcze świeża; nie ośmielał się na razie zaglądać pod opaskę.
— Walnęliście się w gębę własnym dzwonkiem, co? — burknął kapitan.
Vimesa zamrowiły palce.
— Bardzo zabawne, sir — odpowiedział.
— Idźcie i każcie ludziom wracać na posterunek, Keel. Mają wyglądać jak trzeba. Za chwilę zrobię inspekcję. I powiedzcie temu idiocie z płaskim nosem, żeby opróżnił stajnię.
— Sir?
— Niedługo dotrze tu mój koń. Nie chcę tam widzieć tej nędznej chabety.
— Jak to? Oddać Marilyn, sir? — Vimes był wstrząśnięty.
— To rozkaz. Bierzcie się do roboty.
— Ale co mamy z nią zrobić, sir?
— To mnie nie obchodzi. Jesteście sierżantem i dostaliście rozkaz. Chyba są tu jacyś rzeźnicy? Ludzie tutaj muszą przecież coś jeść, prawda?
Vimes zawahał się, po chwili zasalutował.
— Jak pan sobie życzy, sir.
— Wiecie, co widziałem w drodze tutaj, sierżancie?
— Nie mam pojęcia, sir. — Vimes znów patrzył przed siebie.
— Ludzie budują barykady, sierżancie.
— Sir?
— Wiem, że dobrze słyszałeś, człowieku!
— Można było się tego spodziewać, sir. Ludzie są nerwowi. Słyszeli pogłoski o motłochu i żołnierzach bez kontroli. Próbują chronić swoje ulice…
— To otwarte wyzwanie rzucone legalnej władzy! Ludzie nie mogą brać prawa we własne ręce!
— W zasadzie tak. Ale takie wzburzenie zwykle samo wygasa…
— Na bogów, człowieku, jakim cudem zostałeś sierżantem?
Vimes wiedział, że powinien zamknąć tę dyskusję. Rust był durniem. Ale w tej chwili był młodym durniem, a takim łatwiej wybaczyć. Może się okaże, że po wczesnym wykryciu zdoła awansować do idioty?
— Czasami warto… — zaczął.
— Wczoraj w nocy tłum zaatakował wszystkie posterunki straży — oznajmił Rust, nie zwracając na niego uwagi. — Prócz tego. Jak to wyjaśnicie?
Wąs mu się zjeżył. Nieatakowanie posterunku uważał chyba za niezbity dowód, że Vimesowi brak kręgosłupa moralnego.
— To była sytuacja…
— Podobno jakiś człowiek rzucił się na was. Gdzie jest teraz?
— Nie wiem, sir. Opatrzyliśmy go i odesłaliśmy do domu.
— Wypuściliście go?
— Tak, sir. Był…
Ale Rust tradycyjnie przerwał odpowiedź żądaniem odpowiedzi, którą właśnie przerywał.
— Dlaczego?
— Ponieważ w danej chwili, sir, uznałem za rozsądne…
— W nocy zginęło trzech strażników! Wiecie o tym? Bandy krążyły po ulicach! No więc wprowadzono stan wyjątkowy! Dzisiaj okażemy stanowczość! Zbierzecie ludzi! Natychmiast!
Vimes zasalutował, odwrócił się, wyszedł i ruszył wolno po schodach. Za nic w świecie by teraz nie pobiegł.
Stanowczość. Jasne. Bandy na ulicach. No więc to pewne jak demony, że nic nie robiliśmy, kiedy to były gangi przestępców. A kiedy ma się szaleńców i idiotów po obu stronach, a wszystko zawisło w chwiejnej równowadze… Tak, łatwo wtedy znaleźć kłopoty, zwłaszcza że tak wielu ludzi ich szuka.
Jedną z najtrudniejszych lekcji w życiu Sama było odkrycie, że ludzie w dowództwie wcale nie dowodzą. Odkrycie, że rządy na ogół nie są obsadzane przez tych, którzy się orientują, a plany to coś, co ludzie tworzą, zamiast myśleć.
Większa część strażników zebrała się przy schodach. Ryjek dobrze sobie radził z komunikacją wewnętrzną, zwłaszcza tą niepokojącą.
— Ogarnijcie się, chłopcy — polecił Vimes. — Kapitan zejdzie za parę minut. Najwyraźniej przyszedł czas na demonstrację siły.
— Jakiej siły? — zapytał Billy Wiglet.
— Widzisz, Billy, plan jest taki, że straszni rewolucjoniści tylko na nas spojrzą i natychmiast pochowają się w swoich dziurach.
Vimes natychmiast pożałował, że to powiedział. Billy nie nauczył się ironii.
— To znaczy, że mamy przewietrzyć mundury — przetłumaczył.
— Zrobią z nas szarlotkę — stwierdził Fred Colon.
— Nie, jeśli będziemy trzymać się razem — oświadczył młody Sam.
— Słusznie — zgodził się Vimes. — Jesteśmy przecież uzbrojeni po zęby i wychodzimy na patrol między cywilów, którzy zgodnie z prawem nie mają żadnej broni. Jeśli będziemy uważać, nie powinniśmy oberwać za mocno.
Kolejne złe posunięcie. Ponurego sarkazmu powinno się uczyć w szkołach, pomyślał. Poza tym uzbrojeni ludzie też mogą wpaść w kłopoty, jeśli nieuzbrojeni cywile będą dostatecznie rozwścieczeni, zwłaszcza jeśli na ulicach są brukowce.
Usłyszał, jak dalekie zegary wybijają trzecią. Dziś w nocy ulice eksplodują.
Według podręczników historii przyczyną był jeden strzał, mniej więcej o zachodzie słońca. Jeden z pieszych regimentów miał się zebrać na Polu Kwoki i Kurczaków i tam czekać na rozkazy. Pojawią się tam również ludzie, którzy będą się im przyglądać. Wojsko zawsze ściągało publiczność: naiwne dzieciaki, nieunikniony w Ankh-Morpork dryfujący tłum uliczny oraz oczywiście damy, których afekty w bardzo dużym stopniu podlegały negocjacjom.
Tych ludzi nie powinno tam być, mówiono potem.
Ale gdzie powinni być? Jako jedyna w przybliżeniu zielona przestrzeń w tej części miasta, Pole Kwoki i Kurczaków było licznie uczęszczane. Ludzie grali tu w różne gry i oczywiście zawsze można było oceniać postępy zwłok na szubienicy. A w regimencie służyli normalni żołnierze, zwykli piechurzy, synowie i mężowie mieszkańców; chcieli tu odpocząć i trochę się napić.
No właśnie — potem mówiono, że żołnierze byli pijani. I że nie powinno ich tam być. Tak, to główna przyczyna, uznał Vimes. Nikogo nie powinno tam być.
Ale byli. I kiedy kapitan dostał strzałę w brzuch i jęczał na ziemi, kilku kuszników wystrzeliło w stronę, skąd nadleciała. Tak twierdziły podręczniki historii. Strzelali w okna budynku, skąd przyglądali się ludzie. Może ta pierwsza strzała pochodziła od jednego z nich.
Niektóre strzały nie doleciały do celu, inne tak. Byli też ludzie, którzy odpowiedzieli.
Potem nastąpią straszne wydarzenia. Będzie już za późno, by do nich nie dopuścić. Napięcie rozładuje się jak wielka sprężyna, kosząca całe miasto.
Byli też spiskowcy, nie ma co do tego wątpliwości. Niektórzy z nich to zwyczajni ludzie, którzy mieli już dosyć. Niektórzy to młodzi ludzie bez pieniędzy, protestujący przeciw temu, że światem rządzą bogaci starcy. Niektórzy włączyli się, bo chcieli zdobyć dziewczyny. A niektórzy byli idiotami, obłąkanymi jak Swing, z tak samo sztywną i nierealną wizją świata; stali po stronie tego, co nazywali ludem. Vimes całe życie spędził na ulicach, spotkał ludzi przyzwoitych i głupców, i takich, którzy potrafili ukraść pensa ślepemu żebrakowi, ludzi, którzy za brudnymi szybami w oknach małych domków codziennie dokonywali niewielkich cudów albo popełniali zbrodnie… Nigdy jednak nie spotkał ludu.
Ludzi po stronie ludu i tak zawsze w końcu czekało rozczarowanie. Odkrywali, że lud na ogół nie przejawia wdzięczności, nie docenia, nie jest postępowy ani posłuszny. Lud okazywał się zwykle małostkowy, konserwatywny, niezbyt mądry, a nawet nieufny wobec mądrości. I tak dzieci rewolucji stawały przed prastarym problemem: nie chodzi o to, że rząd jest niewłaściwy, bo to oczywiste, ale że ma się do czynienia z niewłaściwym ludem.